Tegoroczny Rajd Challenge był na pewno jedyny w swoim rodzaju. Organizator zaczął od pogróżek, w którym dawał nam ( wciąż zainteresowanych wyjazdem ) jasno do zrozumienia, że spanie zimą w namiotach gdzieś na dziko pod lasem jest dla mięczaków – wykopmy sobie jamy śnieżne! Pomysł nawet chwycił, w przeciwieństwie do zimy, która z dostawami śniegu ( wystarczającymi, żeby Marszał mógł wymościć sobie w nim wygodną jamkę ) zwlekała tak długo, że zwyciężyła wersja dla księżniczek i mamisynków. Następnie mi strasznie spodobał się pomysł, że skoro już jesteśmy miękkie buły, to czemu od razu nie jechać w Walentynki – przecież nic nie stoi na przeszkodzie, nawet to, że nie zmieniane 3 dni skarpety, nie myte zęby, pęcherze na stopach i wilgotne ciuchy średnio współgrają z walentynkowym mainstreamem. W Halnym wszak szanujemy się nawzajem i nie możemy odebrać tradycjonalistom możliwości cieszenia się 14stym lutego. Nie wolno. Obowiązkowa czerwona bielizna i czekoladowe serduszka rozwiązały problem 🙂 Jedziemy!
I tu znów psikus, gdyż zamiast zwyczajowych tras trzy- i dwudniowej wyszła nam wersja na 3 i 2,5 dnia 🙂 Ta relacja dotyczy wersji krótszej. Drogi czytelniku, przygotuj się więc na sprawozdanie z wyjazdu, na którym:
• Trasa 2,5dniowa szukała trasy 3dniowej o 2 w nocy, kierując się echem głośnego chrapania.
• Pito płyn Ludwik w płynie
• Pierwszą kontuzje złapano już chyba w pociągu ( tak, ja )
• Z założenia mieliśmy zrobić 80 km ( sic! ). Taaaa… ( pozdrawiamy Organizatora!)
• Zdobyto Babią w adidasach i dzierganych rękawiczkach od babci ( pozdrawiamy Bolka!)
• Dowiedziono, że z odpowiednio zużytej skarpetki da się zrobić bumerang. Łąbądka również 🙂
• Skarpetki same gubiły się w namiocie i odnajdywały się 2 metry za nim.
• Dowiedziono, że zimowa toaleta na dziko idzie najsprawniej na boso. Niezależnie od płci.
• Dowiedziono, że można upić się jednym grzańcem podgrzanym na butli. W 6 osób.
• Okazało się, że Marlena niechętnie pija z Marszałem „Jednego małego”. „Jednego dużego” również nie.
• Z plecaka wystawała czerwona studniówkowa podwiązka, której nikt nie zdecydował się założyć
• Nie udało się dostać świeżych ryb, najbardziej poszukiwanego towaru ( Komisja Rewizyjna odnotowała i obiecała uwzględnić w tegorocznym sprawozdaniu )
Nasza gigantyczna trasa 2,5 dniowa w składzie Kasper i ja urwała się w piątek wcześniej z pracy ( w której widok bardzo chaotycznie spakowanego plecaka górskiego budził pewne zdziwienie ) i pomknęła pociągiem trochę po 14:00 gonić trasę trzydniową gdzieś tam w Beskidzie Żywieckim. Mieliśmy cichą nadzieję, że znajdziemy ich, a nie tylko pozostałości po nich – tego dnia mieli zdobywać Babią, a nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że prowadzeni przez Marszała zrobią to z przytupem 🙂 Wątpliwości dotyczyły raczej tego, co na to Babia i jak bardzo marszałowy będzie to przytup 🙂 Żeby wprawiać się w Walentynowy nastrój wyjazdu, zaopatrzyliśmy się w butelkę niskiej jakości czerwonego wina, którą po wyjściu z pociągu natychmiast naruszyliśmy. Ona, metalowe kubki, puste wiaty PKS i rozbawione nocne selfie towarzyszyły nam aż do godziny drugiej, kiedy kręcąc się trochę w kółko ( „Nie szkodzi, że nie mamy sensowej mapy, mam GPS” – Kasper ) w końcu znaleźliśmy naszych. Usłyszeliśmy ich zanim z mroku wynurzyła się wiata bazy namiotowej – z jednego z dwóch rozbitych namiotów dochodziło chrapanie, które na pewno spowodowało kilka nocnych lawin w Tatrach. Gdy następnego dnia rano wyszła z niego nieduża Jagoda, zrozumieliśmy – w małym ciele wielki duch!
W komplecie rozpoczęliśmy ten dzień, który przywitał nas przyjemnym zapachem Mlecznego Startu subtelnie zmieszanym z wonią przypalonego risotto. Wtedy również okazało się, że płyn uznawany przeze mnie za środek do zmywania naczyń, jest w rzeczywistości jakąś egzotyczną nalewką ( nie, wcale nie wydało mi się dziwne, że ktoś taszczy w góry półlitrową butelkę Ludwika!). Na szczęście zostałam powstrzymana zanim umyłam nim mój kubek 🙂 Ze śniadaniem uwinęliśmy się szybko, jak na członków klubu górskiego przystało – po zaledwie 2,5 godzinach byliśmy prawie gotowi na wędrówkę! A wędrówka miała być sroga.
Szliśmy i szliśmy i dobrze się nam szło – mało kto miał szansę tego roku naprawdę nacieszyć się zimą, widok śniegu cieszył więc przez pierwsze kilka godzin. Niestety, zima jaka była każdy widział – gdy tylko schodziliśmy trochę niżej, natychmiast dopadała nas odwilż. W pierwszej kolejności pod ostrzał poszły buty, które przemokły bardzo szybko ( zarówno te lepsze, jak i gorsze, dostało się nam sprawiedliwie i po równo! ). Razem z butami ucierpiało trochę morale, na szczęście w samą porę podratowane piwem i żurkiem w mijanej po drodze Chatce Której Imienia Nie Pamiętam, ale którą serdecznie polecam 🙂 Jak nam się nie chciało z niej ruszyć! W międzyczasie zdążyliśmy już trzy razy zmienić trasę, uszczuplić się o jedną osobę, która z uwagi na złe samopoczucie ( tylko fizyczne na szczęście, dawno nie widziałam tak uśmiechniętej i dziarskiej „chorej” osoby ) podjęła decyzję o powrocie do domu.
Szliśmy więc dalej, już w świetle czołówek, wybierając czwarty wariant drugiego wariantu trasy alternatywnej i wtedy stało się. Sklep. Z daleka zamajaczyła nam sylwetka sklepu. Kasper podjął się bohaterskiej misji sprawdzenia, co w nim jest – my oczami wyobrazni otwieraliśmy już nową butelkę świeżej wody, wkładaliśmy do ust właśnie wyjętą z pieca drożdżówkę przegryzaną pachnącym kabanosem… I lipa! Sklep, nie dość, że zamknięty, drożdżówek nie prowadził. Czy prowadził cokolwiek sensowego, nie wiemy. Gdy jednak nasz goniec wrócił, a my wytężyliśmy wzrok, neonowy napis obwieścił nam krótko: WTOREK – ŚWIEŻE RYBY. W butach mokro, nogi bolą, a na domiar złego jest sobota. Nawet kawałka zamrożonego dorsza nie dostaniemy tu, na końcu świata.
Zanim napiszę o tym, jak robiliśmy namioty i wprawiliśmy się w świetny nastrój dwoma łykami grzańca zmieszanego z Ludwikiem, trzeba wspomnieć o przebiegu ostatniego odcinka naszej trasy. Zdążyliśmy już zapomnieć, że jesteśmy prowadzeni przez Majstra – nasza czujność została uśpiona. Obudziliśmy się dopiero, gdy po naprawdę ostrym podejściu przecinką drzew ( która za chwilę zmieniła się w gęsty lat ) na szczycie natychmiast zawróciliśmy i… zeszliśmy z powrotem na dół. „Nie ma że za lekko na Challengu, przecież się fajnie szło pod górkę”. Panie, chroń nas przed Majstrami 🙂
Potem było rozstawianie namiotów, mieszanie Ludwika z herbatą, winem i wiśniówką, walentynkowe zwierzenia nad butlą z gazem ( oj, znamy się teraz trochę lepiej ) i dużo chichotania zsynchronizowanego z miarowym tuptaniem dla rozgrzania przymarzających do ziemi stóp. Zaryzykuję stwierdzenie, że to były najlepsze walentynki mojego życia, oraz wniosek, że ten dzień powinno się spędzać… grupowo 🙂 Następnie opracowaliśmy doskonały system załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych na boso ( +100 punktów do prędkości przy zachowaniu pełnej efektywności oraz suche skarpety ) i, wciąż chichocząc, zasnęliśmy snem sprawiedliwych. Kto zasnął, ten zasnął.
Ja obudziłam się około 4 z uczuciem, że leżę w zamrażalce. Było okrutnie zimno. Czyżby śpiwór zsunął się ze mnie w nocy? Krótki eksperyment polegający na pomachaniu nogami i wyczuciu jego końca rozwiał te wątpliwości – śpiwór mam na pewno na sobie. Czyżby zrobiło się nagle naprawdę zimno? Po dwóch godzinach nierównej walki z chłodem udało mi się w końcu ponownie zasnąć, tylko po to, by po przebudzeniu się nad ranem stwierdzić, że mój najcieplejszy śpiworek jest na całej długości rozpięty. Drodzy turyści, przed użyciem śpiwora zapoznajcie się z jego instrukcją obsługi – w przeciwnym razie będziemy zmuszeni skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Zapinajcie swoje śpiwory 🙂
Droga do Żywca to była czysta przyjemność ( zwłaszcza, że rano udało mi się znaleźć zaginioną poprzedniego dnia ostatnią suchą skarpetę – poszła sobie na spacer kilka metrów za namiot. Jak i po co, nie wie nikt. ). Wreszcie świeciło piękne, zimowe słońce, przez chwilę nawet podziwialiśmy coś, co mogło już uchodzić za „górskie widoki”. W samym Żywcu nacieszyliśmy się sklepami oferującymi przez cały tydzień coś więcej niż mrożonego dorsza we wtorek. Rozstrzygnęliśmy również zakład dotyczący ewentualnego morsowania w Zalewie Żywieckim – a było o co walczyć! W razie niewywiązania się z zapowiedzianego „mycia się po rajdzie” czekałaby mnie sroga kara – o jej szczegółach nie napiszę, gdyż tę relację mogą czytać dzieci lub władze uczelni. W każdym razie ze strachu przed konsekwencjami morsowanie odbyło się – nie w Zalewie ( którego nasze zmęczone oczy nie mogły znaleźć, choć podobno to całkiem zacny kawał zbiornika ), a w rzece. Z całą świadomością odradzam ten pomysł przyszłym pokoleniom 🙂
Następnie już tylko pociągi, stacje i konduktorzy, oraz bolesna wiedza o tym, jak bardzo śmierdzimy. Zostaliśmy nawet uprzejmie poproszeni o ponowne założenie butów. Ale czy to nasza wina, że PKP nie sprzedało nam miejscówek, a trochę przestrzeni znaleźliśmy tylko w zatłoczonym wagonie bezprzedziałowym?
I tyle. Było super 🙂 Pozdro dla Majstra i jego 80 kilometrów!
Marta Brylewska