z Rajdu Sudety 1979 w Góry Sowie

Czas na kilka wspomnień z Gór Sowich sprzed 37 lat – rajd Sudety 22-25.03.1979

Trasa: Bardo Śląskie ( start ) – Srebrna Góra ( nocleg ) – Zygmuntówka ( meta ) – Ludwikowice (powrót do domu )

Na trasie silna grupa „Zarembioki” – w latach 1978 – 1984 przemierzała szlaki na niemal wszystkich rajdach Halnego. Poza kilkoma Halniakami, reszta to fani i sympatycy Halnego a zarazem wierni towarzysze wędrówek z Wydziału MRiP.

Na załączonych fotkach rozpoznacie sami : Jurek Tomajczyk (gitara – przeważnie jazz ale i turystyczne), Mieciu Mysakowski, Lechu „Tata” Wenderski (z racji przynależności do ZTL Poligrodzianie – śpiewy i tańce ludowe, tez góralskie), Przemek Kańduła, Andrzej Zaremba. Jeśli ktoś rozpoznaje jeszcze kogoś lub siebie, napiszcie.

Jeśli chodzi o kościół (ten w dole na środku miasteczka) – w onym czasie, w tymże przybytku mieścił się  normalny wyszynk piwa. Zza ołtarza wyłaniała się piękna, oczekiwana zjawa niosąca święty, złocisty trunek najczęściej marki Żywiec lub Okocim. Jako, że w czasach tych w ówczesnych marketach ani schroniskach nie było piwa, toteż frekwencji w kościele pozazdrościłby dzisiaj niejeden ksiądz na sumie.

Fotki – to także historia „designu” turystycznego: kurtki „kangurki”, plecaki wojskowe, harcerskie lub full wypas „Elbrus”, obowiązkowo getry lub ochraniacze no i profesjonalne buty, które po zabezpieczeniu mieszaniną wazeliny z jeszcze jakimś paskudztwem ważyły chyba ze 4 kilo każdy.

Andrzej Zaremba

z Rajdu Skiturowego 2016 w Karkonosze

Wrażenia Marka Wąsika z Rajdu Skiturowego w Karkonosze:

Pogoda dopisała nam w 100% – było słonecznie, a noc przed przyjazdem jeszcze dopadało śniegu. Obie noce spędziliśmy w klimatycznym Schronisku Pod Łabskim Szczytem, gdzie elektryczność jest jedynie parę godzin dziennie z agregatu prądotwórczego. Śniegu były tyle, że od samej Szklarskiej Poręby podchodziliśmy na nartach, a na grzbiecie Karkonoszy była prawie metrowa warstwa. W trakcie tych 3 dni dużo chodziliśmy i zjeżdżaliśmy po okolicy, odwiedzając między innymi Szrenicę i Śnieżne Kotły. Myślę że zdjęcia najlepiej oddadzą wyjazd.

z Rajdu Primaaprilisowego 2016 do Rogalina

Średnio primaaprilisowy był to rajd. Na serio wzięli go uczestnicy, pojawiając się na miejscu zbiórki ze śmiertelnie poważnym zamiarem wzięcia w nim udziału. Na serio wzięła go pogoda, fundując nam być może pierwszy prawdziwie wiosenny dzień w tym roku.
Na serio bolą mnie po nim wszystkie zacne dolne części ciała.
Ale do rzeczy! Plan był prosty:
1. Zbiórka
2. Zgarnięcie po drodze ekipy lubońskiej
3. Wio do Rogalina
4. Wio do Poznania

Proste plany lubią się jednak komplikować 🙂 Teraz już wiemy, że Luboń to metropolia i hasło „spotkajmy się pod McDonald’sem” nie jest hasłem bezpiecznym. Statystyka mówi nam również, że jeśli w trasę wybiera się około 20 osób, ktoś w końcu zaliczy glebę. Ale żeby na pierwszych 200 metrach? Przy okazji tej gleby możemy mówić o pierwszym w nowożytnej historii Halnego zamachu! Zarząd bardzo sprytnie postanowił pozbyć się raz na zawsze upierdliwej ostatnio Komisji Rewizyjnej ( czyżby na mocy rozpalającej ojczyznę dyskusji o konieczności istnienia Ciał Nadzorczych?). Ale, parafrazując klasykę, jaka Komisja taki zamach 🙂 Mamy nadzieję, że odbudowa wzajemnego zaufania ( ku chwale Klubu ) będzie możliwa.


Droga do Rogalina upłynęła nam pod znakiem przepięknej pogody i plecaków spadających z bagażników – rowery podskakiwały na leśnych ścieżkach, wiaterek szumiał wśród drzew, bajka. Nie zawiódł nas również niedawno oddany ponownie do użytku pałac w Rogalinie – ekipa, która zdecydowała się na jego zwiedzanie stwierdziła zgodnie, że było warto ( autorka tego tekstu potwierdza osobiście – super sprawa!). Trochę pod górkę ( dosłownie oraz metaforycznie ) poszło na szukanie słynnych dębów rogalińskich. Halny nawet w kompleksie pałacowo – ogrodowym nie może się powstrzymać przed pójściem „na szagę”, wśród cywilizacji wychodzi nam to jednak dużo gorzej… Tak, znalezliśmy dęby. Część z nas znalazła.

Foto: Karolina Pieczyńska

Grupa, która w Rogalinie odłączyła się od nas, popełniła błąd życia. Zostaliśmy zaproszeni do Radka, na „herbatkę u jego rodziców”. Moje rozumienie słowa „herbatka” zmieniło się dziś na zawsze. Pamiętajcie, by nigdy nie odmawiać „herbaty”. W tej części Wielkopolski po tym słowem kryją się:
• Blacha świeżo upieczonego ciasta
• Czekolada
• Galaretki
• Kiełbasa
• Jajka
• Warzywka
• Chleb
• Domowej roboty smalec
• Domowej roboty masło
• Domowej roboty kwaśne mleko
• Domowej roboty twaróg
• Truskawki


To wszystko popite… herbatką. Przedtem jeszcze jedna wywrotka – tym razem nie zamach, a bohaterska próba ominięcia Pani z wózkiem. Zarówno Pani, dziecko jak i rowerzystka ( na szczęście ) nie ponieśli większych obrażeń.
A potem? Z pękatymi brzuchami i zerową motywacją do dalszego pedałowania popędziliśmy dalej – słońce dawało nam wyraznie znać, że nie poczeka i zaraz zajdzie, przed nami natomiast było wciąż 30 km pedałowania. Wykorzystaliśmy je dobrze – Ulka pokazała nam:
• Jak robi się selfie w trakcie jazdy
• Jak postuje się selfie na fejsie – w trakcie jazdy
• Jak dodaje się hashtagi do posta. W trakcie jazdy 🙂 ( post możecie podziwiać w fejsowej grupie Halnego, jako dowód prawdziwości moich słów )
Z tyłkami coraz bardziej obitymi przebiliśmy się przez mocno wyboisty i „urozmaicony” odcinek trasy, na który część z nas zaczęła już lekko kląć – szuter, piach, błoto no i za ciemno na kolejne selfie.
Grupa ostatecznie rozpadła się na pętli Starołęka – pożegnaliśmy się z tymi, którzy swoje naprawdę obolałe siedzenia wtaszczyli do tramwaju. Reszta, mniej lub bardziej łamiąc przepisy prawa drogowego, dotarła do domu na rowerze, dobijając tym samym swoje już i tak dość obite tyłki.
Wszyscy będziemy dziś spać smacznie jak dzieci 🙂 Dobranoc!

Marta Brylewska

z Rajdu Challenge 2016 w Beskid Żywiecki

Tegoroczny Rajd Challenge był na pewno jedyny w swoim rodzaju. Organizator zaczął od pogróżek, w którym dawał nam ( wciąż zainteresowanych wyjazdem ) jasno do zrozumienia, że spanie zimą w namiotach gdzieś na dziko pod lasem jest dla mięczaków – wykopmy sobie jamy śnieżne! Pomysł nawet chwycił, w przeciwieństwie do zimy, która z dostawami śniegu ( wystarczającymi, żeby Marszał mógł wymościć sobie w nim wygodną jamkę ) zwlekała tak długo, że zwyciężyła wersja dla księżniczek i mamisynków. Następnie mi strasznie spodobał się pomysł, że skoro już jesteśmy miękkie buły, to czemu od razu nie jechać w Walentynki – przecież nic nie stoi na przeszkodzie, nawet to, że nie zmieniane 3 dni skarpety, nie myte zęby, pęcherze na stopach i wilgotne ciuchy średnio współgrają z walentynkowym mainstreamem. W Halnym wszak szanujemy się nawzajem i nie możemy odebrać tradycjonalistom możliwości cieszenia się 14stym lutego. Nie wolno. Obowiązkowa czerwona bielizna i czekoladowe serduszka rozwiązały problem 🙂 Jedziemy!

12743817_10154451820162565_3349438247961219002_n

I tu znów psikus, gdyż zamiast zwyczajowych tras trzy- i dwudniowej wyszła nam wersja na 3 i 2,5 dnia 🙂 Ta relacja dotyczy wersji krótszej. Drogi czytelniku, przygotuj się więc na sprawozdanie z wyjazdu, na którym:
• Trasa 2,5dniowa szukała trasy 3dniowej o 2 w nocy, kierując się echem głośnego chrapania.
• Pito płyn Ludwik w płynie
• Pierwszą kontuzje złapano już chyba w pociągu ( tak, ja )
• Z założenia mieliśmy zrobić 80 km ( sic! ). Taaaa… ( pozdrawiamy Organizatora!)
• Zdobyto Babią w adidasach i dzierganych rękawiczkach od babci ( pozdrawiamy Bolka!)
• Dowiedziono, że z odpowiednio zużytej skarpetki da się zrobić bumerang. Łąbądka również 🙂
• Skarpetki same gubiły się w namiocie i odnajdywały się 2 metry za nim.
• Dowiedziono, że zimowa toaleta na dziko idzie najsprawniej na boso. Niezależnie od płci.
• Dowiedziono, że można upić się jednym grzańcem podgrzanym na butli. W 6 osób.
• Okazało się, że Marlena niechętnie pija z Marszałem „Jednego małego”. „Jednego dużego” również nie.
• Z plecaka wystawała czerwona studniówkowa podwiązka, której nikt nie zdecydował się założyć
• Nie udało się dostać świeżych ryb, najbardziej poszukiwanego towaru ( Komisja Rewizyjna odnotowała i obiecała uwzględnić w tegorocznym sprawozdaniu )

Nasza gigantyczna trasa 2,5 dniowa w składzie Kasper i ja urwała się w piątek wcześniej z pracy ( w której widok bardzo chaotycznie spakowanego plecaka górskiego budził pewne zdziwienie ) i pomknęła pociągiem trochę po 14:00 gonić trasę trzydniową gdzieś tam w Beskidzie Żywieckim. Mieliśmy cichą nadzieję, że znajdziemy ich, a nie tylko pozostałości po nich – tego dnia mieli zdobywać Babią, a nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że prowadzeni przez Marszała zrobią to z przytupem 🙂 Wątpliwości dotyczyły raczej tego, co na to Babia i jak bardzo marszałowy będzie to przytup 🙂 Żeby wprawiać się w Walentynowy nastrój wyjazdu, zaopatrzyliśmy się w butelkę niskiej jakości czerwonego wina, którą po wyjściu z pociągu natychmiast naruszyliśmy. Ona, metalowe kubki, puste wiaty PKS i rozbawione nocne selfie towarzyszyły nam aż do godziny drugiej, kiedy kręcąc się trochę w kółko ( „Nie szkodzi, że nie mamy sensowej mapy, mam GPS” – Kasper ) w końcu znaleźliśmy naszych. Usłyszeliśmy ich zanim z mroku wynurzyła się wiata bazy namiotowej – z jednego z dwóch rozbitych namiotów dochodziło chrapanie, które na pewno spowodowało kilka nocnych lawin w Tatrach. Gdy następnego dnia rano wyszła z niego nieduża Jagoda, zrozumieliśmy – w małym ciele wielki duch!

12705307_10154451820377565_7227218425787426956_n

W komplecie rozpoczęliśmy ten dzień, który przywitał nas przyjemnym zapachem Mlecznego Startu subtelnie zmieszanym z wonią przypalonego risotto. Wtedy również okazało się, że płyn uznawany przeze mnie za środek do zmywania naczyń, jest w rzeczywistości jakąś egzotyczną nalewką ( nie, wcale nie wydało mi się dziwne, że ktoś taszczy w góry półlitrową butelkę Ludwika!). Na szczęście zostałam powstrzymana zanim umyłam nim mój kubek 🙂 Ze śniadaniem uwinęliśmy się szybko, jak na członków klubu górskiego przystało – po zaledwie 2,5 godzinach byliśmy prawie gotowi na wędrówkę! A wędrówka miała być sroga.

Szliśmy i szliśmy i dobrze się nam szło – mało kto miał szansę tego roku naprawdę nacieszyć się zimą, widok śniegu cieszył więc przez pierwsze kilka godzin. Niestety, zima jaka była każdy widział – gdy tylko schodziliśmy trochę niżej, natychmiast dopadała nas odwilż. W pierwszej kolejności pod ostrzał poszły buty, które przemokły bardzo szybko ( zarówno te lepsze, jak i gorsze, dostało się nam sprawiedliwie i po równo! ). Razem z butami ucierpiało trochę morale, na szczęście w samą porę podratowane piwem i żurkiem w mijanej po drodze Chatce Której Imienia Nie Pamiętam, ale którą serdecznie polecam 🙂 Jak nam się nie chciało z niej ruszyć! W międzyczasie zdążyliśmy już trzy razy zmienić trasę, uszczuplić się o jedną osobę, która z uwagi na złe samopoczucie ( tylko fizyczne na szczęście, dawno nie widziałam tak uśmiechniętej i dziarskiej „chorej” osoby ) podjęła decyzję o powrocie do domu.

10406745_10154451820332565_6690928964923654615_n

Szliśmy więc dalej, już w świetle czołówek, wybierając czwarty wariant drugiego wariantu trasy alternatywnej i wtedy stało się. Sklep. Z daleka zamajaczyła nam sylwetka sklepu. Kasper podjął się bohaterskiej misji sprawdzenia, co w nim jest – my oczami wyobrazni otwieraliśmy już nową butelkę świeżej wody, wkładaliśmy do ust właśnie wyjętą z pieca drożdżówkę przegryzaną pachnącym kabanosem… I lipa! Sklep, nie dość, że zamknięty, drożdżówek nie prowadził. Czy prowadził cokolwiek sensowego, nie wiemy. Gdy jednak nasz goniec wrócił, a my wytężyliśmy wzrok, neonowy napis obwieścił nam krótko: WTOREK – ŚWIEŻE RYBY. W butach mokro, nogi bolą, a na domiar złego jest sobota. Nawet kawałka zamrożonego dorsza nie dostaniemy tu, na końcu świata.

Zanim napiszę o tym, jak robiliśmy namioty i wprawiliśmy się w świetny nastrój dwoma łykami grzańca zmieszanego z Ludwikiem, trzeba wspomnieć o przebiegu ostatniego odcinka naszej trasy. Zdążyliśmy już zapomnieć, że jesteśmy prowadzeni przez Majstra – nasza czujność została uśpiona. Obudziliśmy się dopiero, gdy po naprawdę ostrym podejściu przecinką drzew ( która za chwilę zmieniła się w gęsty lat ) na szczycie natychmiast zawróciliśmy i… zeszliśmy z powrotem na dół. „Nie ma że za lekko na Challengu, przecież się fajnie szło pod górkę”. Panie, chroń nas przed Majstrami 🙂

Potem było rozstawianie namiotów, mieszanie Ludwika z herbatą, winem i wiśniówką, walentynkowe zwierzenia nad butlą z gazem ( oj, znamy się teraz trochę lepiej ) i dużo chichotania zsynchronizowanego z miarowym tuptaniem dla rozgrzania przymarzających do ziemi stóp. Zaryzykuję stwierdzenie, że to były najlepsze walentynki mojego życia, oraz wniosek, że ten dzień powinno się spędzać… grupowo 🙂 Następnie opracowaliśmy doskonały system załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych na boso ( +100 punktów do prędkości przy zachowaniu pełnej efektywności oraz suche skarpety ) i, wciąż chichocząc, zasnęliśmy snem sprawiedliwych. Kto zasnął, ten zasnął.

12514077_10154451820432565_5455019564571956430_o

Ja obudziłam się około 4 z uczuciem, że leżę w zamrażalce. Było okrutnie zimno. Czyżby śpiwór zsunął się ze mnie w nocy? Krótki eksperyment polegający na pomachaniu nogami i wyczuciu jego końca rozwiał te wątpliwości – śpiwór mam na pewno na sobie. Czyżby zrobiło się nagle naprawdę zimno? Po dwóch godzinach nierównej walki z chłodem udało mi się w końcu ponownie zasnąć, tylko po to, by po przebudzeniu się nad ranem stwierdzić, że mój najcieplejszy śpiworek jest na całej długości rozpięty. Drodzy turyści, przed użyciem śpiwora zapoznajcie się z jego instrukcją obsługi – w przeciwnym razie będziemy zmuszeni skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Zapinajcie swoje śpiwory 🙂

Droga do Żywca to była czysta przyjemność ( zwłaszcza, że rano udało mi się znaleźć zaginioną poprzedniego dnia ostatnią suchą skarpetę – poszła sobie na spacer kilka metrów za namiot. Jak i po co, nie wie nikt. ). Wreszcie świeciło piękne, zimowe słońce, przez chwilę nawet podziwialiśmy coś, co mogło już uchodzić za „górskie widoki”. W samym Żywcu nacieszyliśmy się sklepami oferującymi przez cały tydzień coś więcej niż mrożonego dorsza we wtorek. Rozstrzygnęliśmy również zakład dotyczący ewentualnego morsowania w Zalewie Żywieckim – a było o co walczyć! W razie niewywiązania się z zapowiedzianego „mycia się po rajdzie” czekałaby mnie sroga kara – o jej szczegółach nie napiszę, gdyż tę relację mogą czytać dzieci lub władze uczelni. W każdym razie ze strachu przed konsekwencjami morsowanie odbyło się – nie w Zalewie ( którego nasze zmęczone oczy nie mogły znaleźć, choć podobno to całkiem zacny kawał zbiornika ), a w rzece. Z całą świadomością odradzam ten pomysł przyszłym pokoleniom 🙂

Następnie już tylko pociągi, stacje i konduktorzy, oraz bolesna wiedza o tym, jak bardzo śmierdzimy. Zostaliśmy nawet uprzejmie poproszeni o ponowne założenie butów. Ale czy to nasza wina, że PKP nie sprzedało nam miejscówek, a trochę przestrzeni znaleźliśmy tylko w zatłoczonym wagonie bezprzedziałowym?

I tyle. Było super 🙂 Pozdro dla Majstra i jego 80 kilometrów!

Marta Brylewska

z Rajdu Absolwenta 2016 w Góry Bystrzyckie

Wspomnienia Wojtka Łukaszewskiego z Rajdu Absolwenta 2016:

Rajd!  Mój pierwszy biegówkowy i do tego organizowany przez mnie. Na biegówkach trzeci raz, ale po ostatnim średnio je wspominam. No cóż, może teraz będzie lepiej. Prognozy też nie zachęcają – była zima i w styczniu już chce się skończyć. Ale nie ma to jak optymizm niektórych uczestników: Juhuuu biegówki:D  Ja! Ja! Ja bym chciała jechać! Ale nauczycie mnie:)? Bo nie byłam nigdy w życiu!” i pewność innych: To coś ma buty razem z nartami? Tego się do butów trekingowych nie przyczepia jakoś? Ale jedziemy. Trzydziestu  dwóch wspaniałych  rusza na Rajd Absolwenta w Góry Bystrzyckie. I już na początku po przyjeździe, przed północną rozgwieżdżone, nocne niebo nad schroniskiem mówi:Tak! Warto było! Piątkowy dzień zaczynamy od szukania śniegu przed schroniskiem – zapatrzeni w gwiazdy poprzedniej nocy nie zauważyliśmy, że śnieg był, ale pewnie w zeszłym tygodniu. Ale nic, pakujemy sprzęt do samochodów/busa i jedziemy w Góry Orlickie do Czech – tam trasy są podobno jak drogi na Euro – przejezdne.  I takie były – niestety wybraliśmy ze znajomymi nie ten szlak i tylko trochę pojeździliśmy po zmrożonym śniegu i lodzie we mgle. Ale pozostali uczestnicy nie szukali już takich wrażeń jak my i grzecznie pojechali na trasę tak jak pan z wypożyczalni przykazał – przejeżdżając kilkanaście kilometrów dość dobrą trasą. Niedosyt pierwszej jazdy powetowaliśmy sobie wspólną, wieczorno-nocną wycieczką szlakami Gór Bystrzyckich ze zdobyciem Góry Gór tej okolicy. Jagodna ze swoją wyniosłą kopułą szczytową spowodowała, że nawet nie wiedzieliśmy kiedy atak szczytowy się rozpoczął, a kiedy skończył. Z pierwszego dnia warto też dodać to co nam w Schronisku zaserwowali – wybór dań może nie jest tam największy, ale biorąc pod uwagę, że w nie jednym schronisku już jadłem to Jagodna jest w ścisłe czołówce (pstrąg!). Sobotę większość z nas poświęciła na poznanie najlepszej trasy biegówkowej dostępnej w okolicy. Ruszyliśmy rankiem w śliczną, słoneczną pogodę z delikatnym mrozem. Czerwonym szlakiem pnąc się na biegówkach niezbyt stromą trasą dotarliśmy na najwyższy szczyt Gór Orlickiach – Velká Deštná. I o dziwo mimo naszej słabej wprawy to nawet droga w górę dawała sporo frajdy. Nawet osoby znające biegówki ze słyszenia dawały sobie radę. Za szczytem było dużo więcej zjazdów i tam już sama radość – na krechę w dół – tego nam trzeba! Pomimo kilku upadków, ale tylko jednym zakończonym sporym sińcem, przejechaliśmy około dwudziestu kilometrów z rzadka tylko mijając fragmenty pokryte lodem czy o dziwo asfaltem. W  dobrych humorach wracaliśmy do schroniska na ostatni rajdowy wieczór wypełniony opowiadaniem wrażeń z dnia i grami planszowymi. Nie mogło też zabraknąć części muzycznej z gitarą (niezawodna Iwonka!) i zadania dla organizatora. Zadanie na Absolwencie? Jak? Od kiedy? Pomimo mojego nieśmiałego protestu nasz sekretarz Przemek pozostał nieugięty – zadanie na blachę musi być! Nie musiałem co prawda lepić bałwana z tego czego przed schroniskiem akurat nie było, ale dostałem to czego się obawiałem – zrobić od ręki znaczki rajdowe dla wszystkich trzydziestu dwóch uczestników rajdu. Z pomocą przyszło wyposażenie schroniska – teraz już trochę uszczuplone, ale to nic, dorobią sobie. I wreszcie, po tylu rajdach, schodzonych kilometrach! Blacha – tak to ona – jest piękna! Jest moja! Juuuhhuu !!!

Niedzielny poranek przywitał nas opadami śniegu, ale tyle napadało, że chyba bałwana też nie udałoby się ulepić. Wykorzystując ostatni rajdowy dzień część z nas udała się z powrotem na biegówki, a część (w tym ja) na krótką wędrówkę najbliższymi szlakami.  Widoków nie było,to jednak nie te góry, ale jeśli ktoś szuka niewymagających, niezatłoczonych gór to te nadają się jak najbardziej.  Niestety rajdowe, krótkie dni dobiegły końca i znów trzeba wracać. Czując niedosyt biegówek, zjazdówek (choć śnieg w Zieleńcu był i niektórzy także tam się wybrali) i samych gór wracaliśmy do Poznania. Ale było warto! Bo pomimo krótkiego wyjazdu to biegówki naprawdę da się lubić, dają sporo frajdy. A do tego  w takim towarzystwie jak na rajdzie – gór mi mało i chce się tylko więcej! Kiedy następny rajd? Bo ja chcę!

Wojtek Łukaszewski

 

Pięć stopni w plusie na dworze
nie oznacza, że Halniak nie może
spędzić styczniowych dni weekendowych
w Górach Bystrzyckich -na nartach biegowych!

Stąd jedni w sobotę, inni już w piątek
ruszyli ze sprzętem na trasy początek.
Pod górkę z uśmiechem, choć sapiąc i dysząc.
Z górki strach w oczach- mogę Wam przysiąc!
Wszak nawet doświadczonemu ciężko się biega
gdy na trasie lód ze śniegiem zalega.
Lecz dla nas nie ma niemożliwego
-był bieg, był zjazd- dopięliśmy swego!

A chwilę później cieszyły się brzuchy
na schroniskowe ogromne racuchy!
Nie wspomnę o rybie na pół talerza
i daniach, których ogrom w boczki uderza.

Najedzeni zachodziliśmy w głowę
Jak ograć rywala w gry planszowe:
ustawialiśmy z wagonów pociągi, a potem
walczyliśmy w dżungli o drewniany totem.

Wieczorem Wojtek wykonał zadanie.
Ma blachę i Halnego członkiem się stanie!
Podsumowując: WYJAZD, ŻE MUCHA NIE SIADA!
Narzekać mogę tylko na chrapanie sąsiada 🙂

Autor: Patrycja Trzeciak

Szlachetna Paczka – Certyfikat

Święta Bożego Narodzenia zbliżają się wielkimi krokami. Jest to idealna okazja, aby sprawić komuś radość i wspomóc w trudnej sytuacji.

Na przełomie listopada i grudnia członkowie i sympatycy Akademickiego Klubu Górskiego „Halny” z zapałem gromadzili podarunki dla jednej z wielu będących w potrzebie rodzin. Efekt: łzy wzruszenia i niezmierna radość w sercach obdarowanych domowników! Taka pomoc to nie tylko dostarczenie środków niezbędnych do godnego życia, ale przede wszystkim olbrzymie wsparcie psychiczne. Dzięki  niemu można odzyskać nadzieję i znów uwierzyć w siebie.

Certyfikat_szlachetna_paczka

„Nie ma lepszego ćwiczenia dla serca, niż schylanie się dla podźwignięcia innych ludzi”

– myśl zadrużańska