Tak jak zaćmienie Słońca, pojawienie się w kalendarzu święta narodowego we wtorek jest zjawiskiem niezwykle rzadkim. Gdy dodatkowo wspomnimy fakt, że tegoroczny początek listopada był ciepły i bezdeszczowy, uczyni to sytuację jeszcze większym szczęśliwym zbiegiem okoliczności. W takich warunkach istniał tylko jeden właściwy sposób wykorzystania czasu: wyjazd w Bieszczady.
Skoro w kalendarzu są trzy, a z poniedziałkiem to nawet cztery wolne dni, to czemu sobie nie wydłużyć weekendu i rozpocząć go już w piątek? Podążając takim właśnie rozumowaniem już w czwartek wieczorem wyruszyliśmy w najbardziej oddalone od Poznania góry. Na przekór.
W piątek o poranku byliśmy jeszcze w drodze. Już zza szyb autobusu można było dostrzec piękno barw Pogórza. Jednak dopiero na miejscu mogliśmy poczuć je na własnej skórze. Przygoda rozpoczęła się w piątek rano, gdy autokar dowiózł nas do Ustrzyk Górnych. Po krótkim oporządzeniu się ruszyliśmy na szlak. Droga na Szeroki Wierch prowadziła przez bukowy las – mimo iż liście leżały już na ziemi tworząc brunatny kobierzec, nie ujmowało to ani trochę uroku Karpackiej Puszczy. Powyżej granicy lasu zaczęło solidnie wiać. Owszem, mogło wróżyć to zmianę pogody, ta jednak pozostała stabilna. Na Tarnicy siła wiatru wprost uniemożliwiała pozostanie pewnie w miejscu choć przez chwilę. Co innego było pewne – wyżej podczas tego wyjazdu już nie będziemy.
Dalsza droga wiodła przez Bukowe Berdo. Osoby, które wcześniej nie przemierzyły tego szlaku, mogły być pozytywnie zaskoczone, jako że w jasnym słońcu listopadowego popołudnia widoki były przecudne. Może w stosunku do samego grzbietu Bukowego Berda, którym wiódł szlak, trudno było odnieść takie wrażenie, ale położony równolegle Krzemień wyglądał jak drzemiący zwierz, który przykryty warstwą ziemi pokazuje jedynie swój skalisty kręgosłup. Natomiast światło zachodzącego słońca rozpraszało się na gałęziach skarłowaciałej buczyny. Kres dnia zastał nas w lesie, wieczorem zaś mogliśmy przypomnieć sobie słowa prastarej piosenki: Jak dobrze nam głęboką nocą / Wędrować jasną wstęgą szos / Patrzeć jak gwiazdy niebo złocą / I czekać co przyniesie los. Nocleg w Kolibie.
Sobotni poranek przywitał nas zawiesistą mgłą, która jednak wkrótce ustała. Stanowczo wygrali ten dzień ci, którzy wybrali trasę wiodącą obiema Połoninami: Caryńską i Wetlińską. Widoki były wprost nie do przecenienia. Ci, którzy podążyli szlakiem przez Rawki, mogli liczyć na nieco mniej spektakularne krajobrazowe wrażenia. W pamięci jednak zachował mi się widok szerokiej panoramy z Wielkiej Rawki na tę część Bieszczadów, majaczące w oddali słupy znaczące „prawdziwą” polsko-ukraińską granicę oraz widok przytłoczonej wiatrem, ale jednak śmiało zagarniającej obniżenie pomiędzy Wielką a Małą Rawką kępy karłowatych buków. Mała Rawka po raz wtóry, pożegnania, schodzenie w dół. Znów zmrok na szlaku – przypadek?
Moim skromnym zdaniem najpiękniejszym dniem była jednak niedziela, a nie była to bynajmniej lazy Sunday. Gdy rano otworzyliśmy oczy i choć trochę wyściubiliśmy nos ze schroniska w Wetlinie, od razu w krajobrazie dała się zauważyć znacząca zmiana (poprzedniego dnia raczej niezauważalna z powodu przybycia do Wetliny po zmroku). Miejsce buków zajęły w znaczącym stopniu modrzewie, a barwy ich igieł wywoływały same przyjemne skojarzenia. Można je było porównać albo do złotomiedzianego zachodu słońca w pogodny dzień, albo do pełnego garnka bigosu gotowanego jesienią (to prawda – nawet ocalała jeszcze gdzieniegdzie przed zżółknięciem zieleń przywodziła na myśl niedogotowaną kapustę). Takie obrazy pozostają w pamięci na bardzo długo. Na szczęście można na trochę zachować ich część – na przykład wpinając sobie modrzewiową gałązkę do butonierki.
Pierwszy etap niedzielnej wędrówki zakładał zdobycie Fereczatej. Na pewnym etapie pojawił się problem – zmęczenie powoli dawało się we znaki, miało się wrażenie, że szczyt jest bliski, więc każde wypłaszczenie było lekkim rozczarowaniem, w końcu nie wiedziało się ile już się idzie, ile zostało do przejścia i czy w ogóle nie ominęło się szczytu. Tego ostatniego jednak nie dało się nie zauważyć. Roztaczała się zeń przepiękna panorama, którą można było podziwiać wespół z innymi amatorami górskich widoków spotkanymi na szczycie. Miało się nawet wrażenie, że pogodną listopadową niedzielę cała Polska spędza w Bieszczadach.
Następnymi, ciekawymi krajobrazowo szczytami były: Okrąglik, Wielkie Jasło i Małe Jasło. Słońce ładnie przygrzewało, co zachęcało do zdejmowania wierzchniej odzieży. Pobyt na Małym Jaśle obrósł natomiast swego rodzaju legendą, jednak jej idiotyczną treść będą znać jedynie zainteresowani. Znowu dzień skończył się zanim wyraziliśmy na to zgodę. Do Cisnej schodziło się sprawnie, jednak w miarę utraty wysokości coraz bardziej dokuczało bieszczadzkie błoto. Chciałoby się powiedzieć: ach, to przesławne prawdziwe bieszczadzkie błoto! (Gwoli ścisłości: po co najmniej czterech dniach bez deszczu).
Poniedziałek zapowiadał się ostatnim dniem wędrówek, niektórzy więc wyszli z założenia, że tego dnia można już powiedzieć sobie „dość” i poprzestać na krótkiej trasie; inni – wprost przeciwnie, wzięli sobie za cel przejście trasą długą lub specjalną. Ta ostatnia zachęcała szczególnie swym barwnym opisem w Informatorku: Skoro jesteśmy „Pod Honem”, to już na niego wejdźmy (Hon, 820 m n.p.m). Szlakiem czerwonym. Skoro już jesteśmy na Wysokim Dziale, to już nim idźmy. Gdzieś za Wołosaniem zaczyna się robić nudno, więc zmieńmy szlak na czarny. Tu przynajmniej szumi potok Czerteż. I tak dalej, i tak dalej… W rzeczywistości praktyczna implementacja tego zdawałoby się sądzić prostego algorytmu implikacji „jeżeli – to” okazała się jednak dość nietrywialna. Hon nie był aż taki prosty w zdobyciu, natomiast dojście do Jabłonek – miejscowości położonej w połowie trasy – okazało się możliwe daleko po połowie dnia. Niebo bywało czasami naburmuszone, a widoki tylko niekiedy wywoływały niebiańskie wrażenia na siatkówkach oczu (tu wspomnę bajeczną panoramie z łąki nad Jabłonkami). Atrakcją trasy były natomiast wytwory działalności ludzkiej – widzieliśmy retorty (swoją drogą, świetne hasło do krzyżówki) do wyrobu węgla drzewnego, miejsca po dawnych cerkwiach i prawosławnych cmentarzach oraz pomnik gen. Świerczewskiego w Jabłonkach. Każda atrakcja z innej minionej epoki.
Niekiedy można poczuć smak porażki, gdy planuje się trasę na odpowiednią liczbę godzin, a jednak schodzi się po zmroku. Kiedy jednak słońce zachodzi zanim osiąga się punkt kulminacyjny wycieczki, wtedy poczucie przegranej staje się jeszcze bardziej dojmujące. Tak było i w tym przypadku, kiedy szczyt Łopiennika zdobyliśmy w towarzystwie księżyca i mnóstwa gwiazd. W takich warunkach czekolada i wafelki smakują najlepiej. Ale chyba nie takie uczucia przepełniały Wincentego Pola, kiedy opowiadał gawędy na szczycie Łopiennika w 1833 roku.
Noc czerniała, czas mijał, szlak tracił wysokość nad poziomem morza, a my, przepojeni wzruszeniem, musieliśmy już pożegnać się z bieszczadzkim szlakiem i naszą bieszczadzką przygodą. Wśród lasu, wpatrując się w gwieździste niebo, każdy mógł sobie zadać nurtujące go pytanie i poszukać odpowiedzi. Cisza listopadowego wieczoru dawała myślom wprost niczym nieograniczone pole do popisu. Nie wiem kto w końcu ją przerwał i zaproponował powrót.
– Mamy wszystko?
– Wszystkiego nie mamy, ale to, co mamy, bierzemy ze sobą.
Zejście. Autostop. Bacówka. Meta. Meta! Meta… Meta? Meta. Powrót. Autokar. Poznań. Niepotrzebne skreślić.
Andrzej Gładysiak
Dziękujemy naszemu sponsorowi Tuttu za nagrody, które można było wygrać na mecie rajdu.