Wyniki obliczeń nie były pomyślne. Wynikało z nich, że trasa dwudniowa będzie tak naprawdę trwać jedną dobę, że rajd okaże się przejażdżką pociągami i autobusami z małą wycieczką w góry pośrodku, i że rzeczą niewykonalną będzie przemierzenie wyznaczonej trasy w czasie, w którym w aktualnej porze roku Słońce znajduje się nad horyzontem. Nawet najbardziej optymistyczne założenia nie zmieniały istoty tej sytuacji. Trzeba więc było szybko skończyć z zaprzątaniem sobie umysłu niepokojącymi wynikami obliczeń i ruszać. Na drugi koniec Polski. Na dwa dni. Żeby, skoro nie można pobyć dłużej w górach, chociaż duchowo się nimi sztachnąć.
Podróż to oddzielna historia. Można by nawet posilić się o dwie relacje – jedną z rajdu właściwego, a drugą z podróży. Swoją drogą, ma to swoje dobre strony, że mieszkając na nizinach mamy czas na odetchniecie przed i po rajdzie. Chyba nie byłoby takiego uroku, gdyby góry zaczynały się tuż za miastem. A w pociągu zawsze się przecież można wyspać w pozycji na glonojada.
Przy wyjściu z pociągu kolejna rozterka. Okazało się, że informatorek wersja siedemdziesiąta ósma podaje złą godzinę odjazdu autobusu z Krakowa i w Rytrze (abstrahując – kto wpadł na pomysł, by nie odmieniać tej nazwy?) będziemy dopiero na kwadrans przed południem. Może informacja ta była celowo trzymana do końca w tajemnicy, gdyż w przeciwnym razie niewykluczone, że nie znalazłby się żaden desperat chętny na trasę dwudniową. A tak znalazła się ich cała dwunastka.
Jeszcze nie wyszliśmy na szlak, a ja dziergam tę relację już pół godziny. Lecz kontynuujmy. Plan był taki: po przesiedzeniu dwóch godzin w autobusie wyjść od razu na szlak i do pierwszego znacznego wzniesienia poruszać się bez zatrzymywania się. No i nie udało się. Pierwszy przystanek – dzielimy się na trasę krótką i długą (frakcja niebieskich odłącza się od frakcji czerwonych). Kolejne spędzone na przebieraniu się. Ekipa się rozłazi, deszcz staje się nieznośny (nie wspomniałem? – pogoda od samego początku pod psem), tempo i morale spada, w końcu nie wiemy gdzie iść. Kryzys ten (nazwijmy go roboczo pierwszym kryzysem sądeckim) szybko jednak mija dzięki pomocy i wskazaniu nam drogi przez uprzejmą mieszkankę wsi Padlówka; po nim krystalizuje się grupa sześciorga towarzyszy podróży.
Zimno doskwierało, drzewa złowieszczo kołysały się skrzypiąc, a z nieba padała hybryda śniegu i gradu. Mimo to my, nieustraszeni wędrowcy, nie dawaliśmy za wygraną i maszerowaliśmy przed siebie. Owszem, dochodziły do nas wieszczące apokalipsę sygnały od organizatorów i uczestników trasy trzydniowej, wola zdobycia Radziejowej była jednak silniejsza. Góra ta najpierw zmęczyła nas wymagającym podejściem, by później wynagrodzić je nam niebrzydkim widokiem z wieży i dziką satysfakcją ze zdobycia – bądź co bądź – najwyższego szczytu Beskidu Sądeckiego. W wiadomości podsumowującej rajd organizatorzy napiszą o wybuchach wulkanów, liściastych tsunami i opadach metanu. Oczywiście wszystkie te doniesienia okażą się grubo przesadzone: żadne zjawiska sejsmiczne podczas rajdu nie wystąpiły, a metan, nawet gdyby się pojawił, to raczej ulatniałby się jako gaz, a nie spadał w formie skroplonej.
Dotarliśmy do schroniska na Przehybie i skończył nam się dzień. Do tego skarga i rozpacz: „Ja tu zostaję”, „Ja idę sam”, „Gdzie są moje pierogi?”. Mimo wszystko wspólnymi siłami podźwignęliśmy się z kryzysu sądeckiego numer dwa, by dokonać ostatniej szalonej rzeczy tego dnia: zejścia o ciemku do Szczawnicy.
Zmęczenie dawało się we znaki i wpływało pozytywnie na nastroje. Na każdym kroku czekała przygoda (słowo-klucz całej wycieczki). Tymczasem nie wytrzymujące porównania z bladymi stożkami świetlnymi czołówek białosrebrne światło pełni Księżyca odbijało się od śniegu leżącego u stóp i wiszącego na gałęziach świerków.
Przejście przez Szczawnicę było już zupełnym schyłkiem. W końcu jednak dotarliśmy do Schroniska „Orlica” upojeni przemęczeniem i szczerze uradowani całodziennym spotkaniem z Beskidami.
Odnosi się wrażenie, że od tego momentu wszystko działo się według schematu, tak dobrze znanego z poprzednich rajdów. I rzeczywiście, być może wkrótce zapomnimy o tym, jak trudno było rano wstać i którędy wiodła droga powrotna. Lecz jestem przekonany, że wspomnienia wspólnej wędrówki i wspólnego trudu przeżytego na szlaku, nawet jeśli przestaną być żywe, to jednak zawsze będą tliły się na dnie naszej pamięci.
Andrzej Gładysiak
zdjęcia: Łukasz Karłowski