Relacje

Rajd „Ten Trzeci”
Wysoki Jesenik, Góry Rychlebskie (Czechy), Góry Bialskie
30.04-03.05.2009

Subiektywną relacja z majowego rajdu „Ten Trzeci”

Łatwo jest siedzieć wygodne w fotelu i marzyć o dalekich podróżach, wszystko wtedy wydaje się takie proste. Tak, nie ulega wątpliwości, że snucie planów jest zajęciem wyjątkowo ciekawym i bezpiecznym. Jednak, gdy przychodzi co do czego, to trudno jest się zmobilizować do podjęcia aktywności fizycznej. Nagle wszystko zaczyna iść jak po grudzie. Właśnie w takich chwilach najczęściej przychodzi myśl o odłożeniu wyjazdu na później, na lepsze czasy…

Tak też miało być i tym razem. Wszakże wszystko na to wskazywało: jakaś dziwna nerwowość, poddenerowanie, brak butów i subiektywne poczucie, że jak wyjadę, to po powrocie wszystko zawali mi się na głowę. Tak naprawdę jednak to miałam już wszystkiego dość, równie dobrze mogłabym pojechać na weekend do Hondurasu, tudzież Honolulu, jednak nikt takiej propozycji mi nie złożył, dlatego też za namową koleżanki zdecydowałam się na rajd. Mój pierwszy rajd w życiu. I to jeszcze z Mężem!

Piątek, 1 maja 2009

Początek trasy trzydniowej. Wszystko zaczyna się w Kouty nad Desnou . Jeszcze udaje mi się zgrywać twardzielkę. Mimo zmęczenia nocną jazdą pociągiem (nie ukrywajmy było to dość męczące…) stawiam sobie za punkt honoru pokazanie mojemu Mężowi, że przejście „takiej” trasy nie jest dla mnie żadnym problemem. Na początku wyprzedzamy dużo osób, ja próbuje mu dorównać kroku. On wyrywa nieugięcie do przodu, ja staram się jemu dotrzymać kroku – również nieugięcie. Nie trwa to jednak długo. Mam zadyszkę. Plecak zaczyna mi ciążyć. Raz ciepło. Raz zimno. Na zmianę zaczynam robić się czerwona i purpurowa ze złości, w takiej sytuacji – rozczarowana, musze schować swoją ambicję w kieszeń… Przy tym wszystkich najbardziej jednak zdziwił mnie mój brak kondycji, czegoś takiego to się jednak mimo wszystko nie spodziewałam.

Po przejściu połowy trasy zaniechałam próby wspinania się na dalsze szczyty; właściwie to wspólnie zaniechaliśmy. Decyzja jednak była moja. Fizycznie nie byłam w stanie przejść tej trasy. I nie powiem, czułam się jak ostatni cienias, odbierając możliwość zdobywania szczytów mojemu Mężowi – w końcu to wybraliśmy się na rajd, aby chodzić po górach. Mapę, którą do tej pory trzymałam przy sobie, oddałam w jego ręcę. Zdecydowałam się zdać na niego w sytuacji mojej bezradności. Chcieliśmy jak najszybciej wejść na asfalt i udać się do schroniska w Jaseniku. Nie udało nam się. Zabłądziliśmy. Moja frustracja. Jak już zdążyłam wspomnieć – to nie ja trzymałam mapę… Teraz już przynajmniej wiem, kto będzie ją zawsze, przy każdym następnym wyjeździe trzymał. To nie ulega mojej wątpliwości – jeszcze nie wiem co On na ten temat myśli.

Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie wyszliśmy jednak na swoje: staliśmy na asfaltowej drodze, jednak dziesięć kilometrów od miejsca docelowego. I znów pojawił się dylemat: dojść dumnie, czy dojechać do celu. Jakkolwiek kilkukilometrowy spacer nie wydawałby się dla mnie w normalnych warunkach problemem, tak teraz stało się dla mnie oczywiste, że do schroniska dotrzemy tylko dzięki uprzejmości czeskich automobilistów… Tak też się stało. Na szczęście nasz dobrodziej nie wysadził nas przy samym schronisku, tym samym udało nam się uniknąć kłopotliwej odpowiedzi na pytanie: jak się tu dostaliście…

Przy kiełbasie dzień chylił się ku końcowi. Wszyscy zmęczeni wędrowcy odpoczywali po trudach dnia gawędząc i sącząc chmielowy napój. Gdzieś tam w tle tliło się ognisko. Niektórzy nawet skusili się na płatną kąpiel, ale byli to tylko nieliczni.

Sobota, 2 maja 2009

Ku uciesze jednych, a rozczarowaniu drugich okazało się, że wyznaczona trasa wariantu zwykłego (normalnego – sic!) jest jednak za długa. Plany trzeba było trochę zmodyfikować. Oczywiście zmiany takie, nie ukrywajmy, zależały od umiejętności, wytrzymałości oraz kondycji poszczególnych uczestników. My dostosowaliśmy trasę do swoich możliwości. Z dworca kolejowego w Jeseniku dojechaliśmy do Jawornika. Tam pozostaliśmy znacznie dłużej od innych. Zwiedziliśmy całe miasto wzdłuż i wszerz, nie omijając największej atrakcji turystycznej- zamku. Zawsze podczas wszystkich wyjazdów najbardziej interesuje mnie specyfika miast, coś tak niezwykle niepowtarzalnego dla każdego miejsca.

Tym razem trasę Jasenik – Lądek Zdrój pokonaliśmy pieszo, nie poruszając się po szlaku, lecz po asfalcie… Jednak, jak się okazało, była to decyzja najlepsza z możliwych: całkiem niedaleko od granicy, w malutkiej miejscowości, jeszcze po czeskiej stronie, udało nam się trafić na gospodę. Przemiła atmosfera. Przemiła obsługa. A co najważniejsze pyszne jedzenie. Takich knedliczków to ja jeszcze nigdy nie jadłam. Wszystkie pieniądze zostawiłam z radością w tamtym miejscu. Tak, o taką specyfikę miejsc mi właśnie chodzi.

Dalszą część trasy przeszliśmy bardzo sprawnie. Dochodząc do granicy czesko-polskiej zastanawialiśmy się, czy stan drogi po polskiej stronie różni się od tej czeskiej. Odpowiedź brzmi: radykalnie! Na szczęście piękne polskie krajobrazy odwracały naszą uwagę od infrastruktury.

Wieczór w Lądku upływał bardzo radośnie. Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć co to jest prawdziwa „meta”. Pierwszy raz też miałam okazję sprawdzić, jak to jest być prawdziwą księżniczką. Wszyscy bawili się beztrosko. Organizatorzy też mogli już odetchnąć. Zabawa, śpiewy i rozmowy trwały do białego rana.

Niedziela, 3 maja 2009

Czas na chwilę się zatrzymał. Ladęk Zdrój zauroczył nas całkowicie. Po przebudzeniu udaliśmy się małą grupką na zwiedzanie miasta. Nie spodziewałam się, że może być tak pięknie. W końcu, jak przystało na prawdziwą majówkę mogliśmy oddać się słodkiemu lenistwu na łonie natury – w miejskim parku. Był obiad, była kawa, były lody. Był też niesamowity spokój w nas. Szczęście. Tak strasznie nie chciało się wracać

Sam powrót jednak okazał się dużą niespodzianką, którą sprawiły nam Polskie Koleje Państwowe. Takie podróżowanie też ma swój urok.

Późnym wieczorem byliśmy już w Poznaniu. Nie wiem kiedy rajd dobiegł końca, a jeszcze przed chwilą zastanawiałam się, czy brać w nim udział. Całe szczęście, że zdecydowałam się pojechać. I obiecuję sobie, że następnym razem też pojadę.

Tamara Stawińska

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań