Relacje

Rajd „Ten Trzeci”
Bieszczady
29.04-04.05.2008
„Anioły są takie ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach”

Prolog

Był 29 kwietnia. Aby tradycji stało się zadość, bardzo dzielna grupa halniaków zaczęła się zbierać przed godziną 18:00 w holu głównym Dworca Głównego PKP. Na tę godzinę bowiem, pod nieistniejącym już neonem „Kwiaty” nasi wspaniali organizatorzy wyznaczyli czas zbiórki przed kolejnym już rajdem „Tym Trzecim”. Tegoroczny rajd miał się odbyć tam gdzie „Anioły są takie ciche” czyli w Bieszczadach. Trasa rajdu została obmyślona na 5 wspaniale zapowiadających się dni (była również opcja 4 dniowa). W trakcie zbiórki, każdy nowo przybyły uczestnik otrzymał tradycyjny znaczek rajdowy - oczywiście z motywem aniołka oraz co stanowiło nowość rajdową - czarny T-shirt.

Po tych krótkich „sprawach organizacyjnych”, nadeszła godzina 18:35, czyli godzina odjazdu naszego pociągu. Zgodnie z tradycją, Polskie Koleje Państwowe nie zawiodły naszego zaufania - pociąg miał małe spoźnienie i małą ilość wagonów, co zaowocowało krótką walką o ogień aby zająć cywilizowane miejsce do siedzenia. Tak oto zaczynała się nasza wielka przygoda. Bez większych przeszkód (pomijając drobne niedogodności) zgłodniali gór i świeżego powietrza, halniacy dotarli do Wrocławia. Stąd, po krótkim pobycie na dworcu zaprojektowanym przez Wilhelma Grapowa udaliśmy się w dalszą drogę do Rzeszowa. Tu PKP nadal budowało swoją markę, tak więc wcześniejsze poznańskie doświadczenia w zdobywaniu miejsc okazały się bezcenne.

Rzeszów przywitał nas sennością, burym niebem i kapitalnym autokarem, który czekał cierpliwie na nas. Po zajęciu miejsc w autobusie „matrix” się zepsuł. Wszyscy siedzą, silnik pracuje i tak mijają kolejne minuty. Po 15 minutach ktoś postanowił zapytać się kierowcy dlaczego nie jedziemy? Odpowiedź była na wskroś logiczna - kierowca nie wiedział, że już może jechać. Tak więc ruszyliśmy w dalszą drogę do jednej z ostatnich ostoi dzikiej przyrody w naszym pięknym kraju. Nie minęły 3 godziny, jak autobus prowadzony za pomocą konstelacji amerykańskich satelitów wojskowych i komunikatów głosowych gps'u („skręć w prawo”) dotarł do miejsca 2 pierwszych noclegów - Szkolnego Schroniska Młodzieżowego w Lutowiskach.

Rozdział 1

Schronisko okazało się nad wyraz komfortowe, jak na oczekiwania zaprawionych w niejednych bojach halniaków. Wygodne łóżka, prysznice z ciepłą wodą i kuchnia do dyspozycji, sprawiły iż humory po ciężkiej nocy wyraźnie uległy poprawie. Po krótkiej regeneracji około godziny 10, zgodnie z ustaleniami zjawił się po nas busik marki Mercedes, w którym to dotarliśmy do Widełek.

Widełki były miejscem z którego niebieskim szlakiem mieliśmy dotrzeć przez Magurę Stuposiańską do Dwernik. Zgodnie z maksymą „szansa jedna na milion zdarza się w 9 sytuacjach na 10”, wejście na szlak przywitało nas dwiema niezbyt optymistycznym tabliczkami. Pierwsza z nich głosiła „zrywka drzewa-szlak zamknięty”, druga gdyby „spadające drzewa” na głowy nie okazły się skuteczne w powstrzymaniu nas - „ostoja niedźwiedzia”. Jak to zazwyczaj bywa, po krótkiej naradzie pada hasło-idziemy! Jak nie my, to kto? Podejście jest strome i błotniste, gdzieniegdzie pojawiają się tylko znaczki szlaku, a im wyżej tym jest ich mniej. Na efekty nie trzeba długo czekać i po pół godzinie gubimy szlak - a dokładniej część grupy go gubi. W tym miejscu przeniesiemy się nieco w czasie i przestrzeni. Wystarczy powiedzieć, że po upływie godziny grupa dzielnych, zdobywając przy okazji dziewiczą górę, odnalazła właściwą drogę. W dobrych humorach i towarzystwie przebijającego się tu i ówdzie zza chmur słońca ruszyliśmy do przodu. Szlaki niestety okazały się baaardzo błotniste, co skutkowało malowniczymi wzorami na spodniach o butach już nie wspominając. Po kilku godzinach wędrówki (zgodnie z tradycją szukając przy okazji szlaku), dotarliśmy do Dwernik, gdzie dzielnie znosząc trudy organizatora, Justyna przekazała nam wszystko co wiedziała na temat dawnego młyna wodnego. Dalsza wędrówka przypominała nam o zmniennym humorze Matki Natury. Pogoda zgodna z tytułem filmu „Czasem słońce, czasem deszcz” towarzyszyła nam aż do Chaty Socjologa. Chata okazała się istną ziemią obiecaną. Można było wygodnie usiąść, zjeść coś pożywnego i się pośmiać z dotychczasowych przygód. Wszystko co dobre niestety szybko się kończy i choć zmęczone ciało i serce nie chciało trzeba było założyć plecak, zejść do Widełek kończąc pierwszy dzień wędrówek. Wieczór w schronisku minął równie szybko jak i przyjemnie - integracja przebiegała bez większych przeszkód, w czym niewątpliwie pomogły wcześniejsze zakupy dokonane w sklepie.

Rozdział 2

Dzień drugi rozpoczął się podobnie jak poprzedni - od podróży zaprzyjaźnionym busem do Widełek. Stąd udaliśmy się szlakiem niebieskiem w przeciwnym kierunku, aniżeli w dniu poprzednim kierując się na Bukowe Berdo skąd przez Przełęcz Goprowców mielismy zdobyć najwyższy szczyt Polskich Bieszczad - Tarnicę.O ile w pierwszym dniu pogoda była w kratkę, o tyle w dniu drugim stała się monotematyczna - słońca nie było, był za to deszcz, mgła oraz porywisty i zimny wiatr. Dzielnie walcząc z Matką Naturą, krok za krokiem podążaliśmy szlakiem ku górze, aby po kilku godzinach wędrówki, przeplatanej poprawianiem humoru ciepłą herbatą i czekoladą dotrzeć na Przełęcz Goprowców. Z Przełęczy ruszylismy do głównego celu dzisiejszego dnia - Tarnicy będącej już na wyciągniecie ręki. Niestety z powodu wspomnianej już wcześniej pogody, należało intensywnie wysilać wyobraźnię, aby ją zobaczyć, gdyż mgła i chmury skutecznie to uniemożliwiały. Nie minęło kilkadziesiąt minut a dzielni halniacy w znaczącej sile stawili się pod stalowym krzyżem na Tarnicy. Radość ze zdobycia szczytu nieco psuł wiatr wyrywający z rąk co tylko się dało, co sprawiło że nie zabawiliśmy na szczycie zbyt długo. Ze względu na panujące warunki postanowiliśmy troszkę mniej ambitnie podejść do dalszego planu dnia i udaliśmy się przez Szeroki Wierch ku Ustrzykom Górnym. Matka Natura w końcu ulitowała się nad nami (widząc zapewne naszą determinację w działaniu) i zesłała słońce połączone z mniejszym wiatrem. To sprawiło, iż droga powrotna okazała się przyjemnością i wreszcie można było podziwiać to po co człowiek chodzi w Bieszczadach - rozległe połoniny, piękne widoki i wolność. W dobrych humorach dotarliśmy do Ustrzyk Górnych, gdzie przeszliśmy regenerację „różnymi potrawami i napojami”. Z Ustrzyk poszło już łatwo, co znacząco ułatwił PKS, który zawiózł nas do Lutowisk. Tu dobrze już zgrana drużyna, kontunuowała do póżna w nocy regenerację połączoną z grą gitary i śpiewem.

Rozdział 3

Dzień trzeci wiązał się z opuszczeniem matecznika - Lutowisk. Tak więc plecaki na barki i w drogę. Na początku pojawiły się „przejściowe trudności” w transporcie do Ustrzyk Górnych,jednak wykonanie jedego telefonu przez naszych bardzo dzielnych organizatorów - Justynę i Kaspra szybko rozwiązało problem. Wkrótce zza zakrętu wypadły dwa zielone busiki, w których „nie pomnę przepisów BHP” pomknęliśmy ku Ustrzykom. W Ustrzykach znanych z dnia poprzedniego miał swój początek szlak czerwony, który miał nas porowadzić przez Połoninę Caryńska i Wetlińską do Kalnicy - miejsca kolejnego noclegu. Wszystko szło bardzo sprawnie i jedynie pogoda nie stała na wysokości zadania - deszcz, wiatr, chmury... Mozolnie krok za krokiem błotnistą ścieżką wspinaliśmy się ku górze pokonując kolejne poziomice na mapie. W połowie drogi na Połoninę Caryńską minął naszą grupę człowiek (chyba) trenujący biegi górskie, czym wzbudził nieskrywany podziw dyszących pod całym dobytkiem na plecach halniaków.

Przez całą drogę na Połoninę oraz w trakcie jej przejścia kołatała mi w głowie myśl jakim cudem ma być dzisiaj wg. pogodynki ładnie skoro widoczność jest na 20m, leje, wieje a do domu daleko. Połonina została szybko za naszymi plecami, w czym na szczęście informowały znaki PTTK,innych punktów odniesienia nie byliśmy w stanie dojrzeć. O dziwo po zejściu z pierwszej Połoniny pogoda zaczęła się poprawiać, no ale nie zapeszajmy. Podejście do Chatki Puchatka wiązało się na dzień dobry z uiszczeniem opłaty w budce BPN oraz kolejnym wysiłkiem zmęczonego już ciała. Jednak nie tak łatwo złamać uczestników rajdu, więc i tym razem się nie poddaliśmy czego efektem było dotarcie do Chatki. A tu stał się cud. Niebiosa niczym w Biblii rozstąpiły się i stała się światłość. Ciężkie chmury poszły sobie a ich miejsce zastąpiły malownicze białe baranki i słońce chylące sie powoli ku horyzontowi. W Chatce zabawiliśmy dobrą godzinę, gdzie patrzyliśmy hen ku horyzontowi, pijąc herabtkę i zajadając się smakołykami w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Na drewnianym płotku jakieś chłopaki śpiewają:

„Czasem taki anioł samotny
zapomni dokąd ma lecieć
i wtedy całe Bieszczady
mają szaloną uciechę”

Cieszymy się, że zapomniał we właściwym momencie... Słońce schodzi coraz niżej, niebo przybiera pomarańczową barwę rozpoczynając spektakl zachodu słońca. Żeby zrozumieć jak magiczna to chwila w tym miejscu, trzeba tam być... Decydujemy się na zejście prosto w niziny, skąd łapiemy busa do Kalnicy - jest już niestety za późno aby pojść na Połoninę Wetlińską (cóż następnym razem).

Nocleg w Kalnicy jest ciekawym doświadczeniem. Troszkę mało miejsca jak na tak liczne grono, troszkę mało pryszniców, ale najważniejsze jest towarzystwo, a to jest wyborne. Podobnie jak w minione wieczory z miejsca noclegu rajdowego dobiegają śpiewy i śmiechy do późnych godzin. Tym razem centrum piosenki jest tzw. da office (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi).

Rozdział 4

Dzień czwarty i piąty - ostatni w jakim będziemy w górach. Od rana,zgodnie z tradycją siąpi, dla odmiany ciepło o nas myślące rodziny w Pyrlandii za pośrednictwem nowoczesnych środków łączności głosowej informują o znakomitej pogodzie w Poznaniu (ale tam nie ma gór, co to za przyjemność?). W tym ostatnim dniu powinniśmy wejść na Smerek z Kalnicy, skąd trzymając się szlaku czarnego, powinniśmy dotrzeć do Cisnej. Głównym rozgrywającym w dniu czwartym jest... a jakże pogoda. Weryfikuje ona plany i tak zaliczamy tylko Smerek. Podejście,żeby nie było nudne urozmaica padający deszczyk i błoto, skutecznie lepiące się do wszystkiego. Bieszczadzkie błoto jest na tyle skuteczne w utrudnianiu wędrówki,że nawet napęd na cztery koła (nogi szt. 2 + kijki szt. 2) nie gwarantują sukcesu nie wywalenia się ku uciesze kompanów :-)

Wetlina wita nas senną atmosferą i dopiero wizyta w „Bazie Ludzi z Mgły” przywraca optymizm w sercach. Katalizatorem przyspieszającym ten stan jest specyficzna atmosfera tego miejsca, grająca szafa i specjalność zakładu - Mózgojeby (kto był ten wie o co chodzi). Zestaw wpomnianych składowych dopełniony grą na gitarze i śpiewem (ach Rysiek Riedel byłby wzruszony), sprawia że czas mija szybko - pora już iść - meta czeka. Ostatnią przystanią w czasie rajdu była szkoła w Cisnej, wykorzystana przez władze miasta jako dodatkowy dochód budżetu. W stosunku do tej szkoły nie będziemy używać formy „nocleg”, gdyż mało kto tam spał. Sala gimnastyczna stała się centrum wszechświata na ten wieczór. To w niej znajdowała się większa część uczestników (w tym zarząd) oraz zostały w niej przeprowadzone konkursy rajdowe. Zgodnie z tradycją na mecie zostały rozegrane trzy konkursy. Wrzask, śmiech, doping, błyskające flesze aparatów, radość zwycięzców, smutek przegranych, po prostu niesamowite emocje sprawiły iż nie będzie łatwo zapomnieć te chwile. Najważniejszym momentem mety było zadanie dla organizatorów, jako ostatnia rzecz przed staniem sie przez nich członkami elitarnego Akademickiego Klubu Górskiego „Halny”.Oczywiście z zadania wywiązali się wzorowo i tym sposobem z rąk samego prezesa Justyna oraz Kasper odebrali tak upragnione „blachy”, stając się członkami „Halnego”.A poźniej do nocy w sali rozbrzmiewały „Whiskey”, „Wehikuł Czasu”, „Mercedes Benz” i inne kultowe piosenki.

Jako, iż pobudka była wyznaczona przed 5 rano, część uczestników nie pospała za dużo. Równo o 5 rano (organizatorzy nie żartowali) dwa autobusy PKS zabrały uczestników rajdu „Ten Trzeci” w stronę Przemyśla. Podróź bardzo krętymi bieszczadzkimi drogami minęła bezproblemowo i zgodnie z planem mogliśmy się zameldować w Przemyślu. Punkt 10:20 4 maja PKP podstawiło pociąg pośpieszny do Poznania. Halniacy tym razem bez większych problemów zajęli wygodne miejsca i tak przyszło nam pożegnać się z tym magicznym zakątkiem Polski. Podróż mimo spędzenia 11,5 godzin w drodze była znośna i pomijając żądanie kierownika pociągu, aby przy bilecie grupowym każdy miał jeszcze indywidualny, nie przedstawiła większych niespodzianek. I tak nadeszła godzina 22:13, kiedy to rajd „Ten Trzeci” w atmosferze radośći pomieszanej ze smutkiem został zakończony. Do zobaczenia na kolejnym rajdzie.

Bartek Syk

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań