Relacje

Rajd „Październikowy”
Góry Kamienne, Góry Wałbrzyskie
19-21.10.2007

Piątek

Mój rajd rozpoczął się, tradycyjnie już, spektakularnym biegiem przez pół osiedla w polowaniu na autobus nocny... Udało się. Dobiegłam, cała, zdrowa, wbrew obawom z obydwoma kijkami, latarką, śpiworem, widelcem i innymi przydatnymi rzeczami.

Stojąc pod „nieistniejącym neonem 'Kwiaty'” zbierałam towarzystwo i ściągałam brakujące należności (rozegrał się nawet nieoficjalny konkurs „jak o drugiej w nocy na dworcu PKP najszybciej i najskuteczniej rozmienić 100 złotych” - przegranym i poszkodowanym koniecznością kupienia napoju składam najszczersze wyrazy współczucia).

Wsiedliśmy wszyscy..., no dobra, nie wszyscy. Kolega Szy zbyt twardo zasnął i bardzo się zdziwił na telefon z dworca... że za 20 minut odjeżdżamy...

Więc wsiedliśmy prawie wszyscy do pociągu do Jeleniej, z czego większość do wagonów do Wrocławia - „bo był luz”. Taaak, tylko potem trzeba się było w tym Wrocławiu specjalnie obudzić, żeby przypadkiem nie zostać odstawionym na bocznicę...

Na szczęście bilans wyszedł na zero, a właściwie to na jeden, bo wraz z wagonami z Warszawy dołączyła do nas kolejna rajdowiczka - Magda. Ze stacji kolejowej w Wałbrzychu wydostaliśmy się za pomocą „Zwiedzaczka” - ta alternatywnie ciekawa nazwa należała do busika, który dowiózł nas na początek naszej trasy. Większość osób wybrała się na trasę z Kamiennej Góry, a nasza trzynastka pojechała dalej do Lubawki, skąd zaczęliśmy zwiedzać rezerwat Kruczy Kamień. Po drodze nasza pogodynka Krzysiu przypadkowo przewidział że "zaraz będzie padał śnieg". I spadł... pięć minut później ;-)

Zwiedzając Góry Krucze wzdłuż i wszerz doszliśmy do najwyższej w tym paśmie „Szerokiej” (która była tak szeroka że po pół godzinie trasy praktycznie płaskiej zdecydowanie ciężko było stwierdzić czy „to już tu”). Na „szczycie” zjedliśmy kanapki ze śniegiem i wyruszyliśmy dalej. Trasa którą szliśmy zakładała dojście do miejsca noclegu na tyle wcześnie, aby móc jeszcze zwiedzić rezerwat „Głazy Krasnoludków” - półtorakilometrowy pas skałek o wysokości od kilku do nawet 20 metrów. Niestety po dojściu do spalni nie wszyscy byli w stanie zmobilizować się do dalszej trasy, włączając w to Wicia który zasnął na siedząco i Micha który zdążył już usypać pokaźnej wysokości górkę bałaganową. I teraz żałują, bo miejsce było naprawdę warte zobaczenia (a dodatkowo, w przeciwieństwie do miejsca naszego noclegu, był tam zasięg ;-)). W drodze powrotnej zaczął sypać naprawdę bożonarodzeniowy śnieg, który z przerwami popadywał do rana. Spaliśmy w dwóch sąsiednich domach, które udostępniały miejsca noclegowe jako gospodarstwa agroturystyczne. Mieliśmy udostępnioną świetlicę a w niej najbardziej tandetne piłkarzyki jakie widziałam w życiu, oraz stół do tenisa stołowego. Była również kuchnia, stąd część towarzystwa miała okazję załapać się na Spaghetti z Groszkiem przyrządzone przez NAS - Studentów Polibudy ;-)

Sobota

Drugiego dnia na dzień dobry otrzymałam wiadomość od prowadzącego trasę dwudniową Szymona że właśnie zasypuje ich śnieg... Ale z tego co słyszałam chyba w końcu wszyscy się wygrzebali.

Pierwsza część trasy była dosyć spokojna, aby dojść z Gór Kruczych do Gór Suchych trzeba było przejść przez obniżenie między tymi dwoma pasmami, więc szlak wiódł łagodnie, czasem przez pola, czasem przez czyjeś podwórko, czasem obok zagrody z lamami, a czasem w deszczu. W Mieroszowie cała ekipa jak jeden mąż trafiła do knajpy „Rampa” (jedynej w miasteczku). Z Mieroszowa wyruszyliśmy w dalszą drogę do Sokołowska, natrafiając po drodze na charakterystyczne dla Gór Suchych NiekończąceSięPodejścia, czyli monotonne, strome, długie podejścia po błocie zwykłym tudzież pośniegowym. Tudzież liściach. Z drugiej strony każdej górki oczywiście była atrakcja odwrotna, czyli cała z wysiłkiem osiągnięta wysokość była wytracana w tempie jak na te „niskie” góry ponadekspresowym. Przez mroczny i mglisty las dotarliśmy do Sokołowska. Zatrzymaliśmy się czekając aż „Mich” kupi ciasteczka „Mark” i tak wyposażeni ruszyliśmy na ostatni odcinek naszej trasy. Końcówka drogi przebiegła spokojnie, monotonnie i po ciemku, nie licząc Poszukiwania Zaginionej Ady, która ostatecznie odnalazła się w kolejce do prysznica ;-)

Meta zaczęła się z małym poślizgiem, czy była ciekawa to nie mi oceniać... dzień zakończył się śpiewaniem i nocną wyprawą na zamek Radosno, niestety udaremnioną w połowie drogi przez mgłę, śnieg i „lekko” zatarty szlak.

Niedziela

Rano lud zbierał się leniwie, w końcu jednak się zebrał i wyruszył z pielgrzymką na Waligórę, najwyższy szczyt całych Gór Kamiennych. Tam uskuteczniono bitwę na śnieżki po czym stoczono się w dół. Potem każdy zebrał manatki i podreptał z powrotem do Wałbrzycha. Tym, którzy obrali dłuższą trasę, udało się również zaliczyć ruiny zamku Rogowiec i najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich - Borową.

W Wałbrzychu nie czekał na nas pociąg, wręcz przeciwnie - spóźnił się jakby jechał z Władywostoku (albo co najmniej z Lublina). Za to na stacji odwiedziła nas Ania, moja koleżanka mieszkająca w Wałbrzychu, która obdarowała lud świeżym ciachem domowej roboty. Aaaaaaaaa :-)

Rajd zakończył się szczęśliwie. Należy jeszcze dodać że:

  • - Szy dotarł na miejsce pierwszego noclegu, co prawda o 11 w nocy, ale i tak brawa!
  • - W końcu NIE zagraliśmy w mafię (hmm...)
  • - Wśród mojej grupy „trzydniowej” „tradycyjnie” byłam najmłodszym uczestnikiem. Halniacy, starzejecie się!
  • - „Ruiny” w niektórych przypadkach jest słowem przereklamowanym. „Ruiny zamku” w szczególności mogą oznaczać dwa kamienie połączone resztkami spoiwa. Co prawda u nas aż tak nie było, ale...
  • - Znowu nie udało nam się zamówić pizzy do pociągu we Wrocławiu. Ci Wrocławianie jacyś sceptyczni są...

Karolina Stanisławska (organizatorka)

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań