Relacje

Rajd „Ten Trzeci”
Oravská Magura
30.04-03.05.2004

Rajd „Ten Trzeci” - Unijny

Rajd „Ten Trzeci” 2004 zapadnie w pamięci uczestników na zawsze jako rajd wyjątkowy. Był on szczególny i niepowtarzalny z kilku powodów. Przede wszystkim miał miejsce w bardzo ważnym dla nas momencie historycznym, a mianowicie w chwili przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Po drugie pogoda, która sprawiła nam niezbyt przyjemną niespodziankę w postaci burz i błota. Po trzecie bardzo duży optymizm właścicieli schronisk, którzy nie do końca zdawali sobie sprawę, że my jednak nie żartujemy zamawiając tak dużą liczbę miejsc (szczególnie na mecie - 70 z możliwością rozszerzenia do 100 to nie znaczy 50) i w końcu po czwarte jest to chyba pierwszy rajd, w którym jedna z organizatorek zostaje spisana na straty po 3 godzinach marszu. Ale może zacznę do początku.

Już z samą organizacją były pewne problemy. Wstąpienie do UE, a co za tym idzie nowe przepisy dot. przekraczania granic państwowych, do tego w ostatniej chwili bardzo genialny przepis, który wprowadził w życie nasz ukochany przewoźnik, dbający o wygodę podróżnych ;-) czyli opłaty za przewóz bagaży i w końcu na kilka godzin przed wyjazdem telefon od Gitarzysty, że jednak nie pojedzie bo ma problemy z urlopem. Na domiar złego cały czas chodziła mi po głowie pewna myśl, coś w rodzaju przeczucia czy po prostu kobiecej intuicji „zostań w domu, nie jedź na ten rajd!!!”

Jednak kobieca intuicja to jedna sprawa a kobiecy upór to druga sprawa i w ten sposób o godz. 22:00 29.04.2004 znalazłam się na stacji PKP najpierw pod byłym neonem KWIATY, później na peronie i w końcu w pociągu, który ruszył o 22:40.

Podróż minęła nam w miarę spokojnie. Lekki tłok, ale w końcu większości z nas udało się zająć miejsca i w ten sposób rozpoczął się Rajd - Pechowy Rajd. Część osób miało przesiadkę w Katowicach, a dwie trasy - Mała Fatra i Trasa Kursu OT - pojechały jednym pociągiem aż do Chabówki. Tu czekał na nas wynajęty BUS, którym bardzo szybko dotarliśmy do Trsteny, gdzie zrobiliśmy ostatnie zakupy, udaliśmy się na pociąg, którym moja trasa dojechała aż do Parnicy a Trasa OT wysiadła wcześniej.

Na samym początku (była już ok. godz. 12:40-13:00) kilka sekund na zorientowanie mapy, znalezienie szlaku i dalej w drogę. Sądzę że tu jest miejsce na przedstawienie moich współtowarzyszy, a więc: Agnieszka, Beata (obie pierwszy raz na rajdzie z Halnym), Ania, Asia, Justyna, Kasia, Antek, Piotr, Rafał (=Albert), Sławek, Szymon no i oczywiście ja (ale już niedługo ;-( ).

Pogoda była dziwna, z jednej strony ciepło, z drugiej kilka kropel deszczu, które spadły z nieba. Początkowo świeciło słońce później niebo przykryło się chmurami - czyli taka cisza przed burzą.

Przed nami na początek podejście, coś ok. 4h. według mapy. Szło nam nawet całkiem nieźle. Po 3 godzinach zrobiliśmy dłuższy odpoczynek na posiłek. Poczekaliśmy aż cała grupa będzie w komplecie i w końcu padło hasło, że idziemy dalej. Przeszliśmy może ok. 5 min. i znów przyszło nam się wspinać na dość stromy stok, na którym były liście a pod nimi błoto. Pierwsze kroki już pokazały, że łatwo nie będzie. Straciłam przyczepność, próbowałam się obrócić by rozpocząć podejście bokiem, ale przyczepności już niestety nie udał się odzyskać. Rozpoczął się bardzo krótki zjazd na nogach, ostatnia próba wbicia kijków w podłoże (niestety było zbyt miękko i kije wbijały się w ziemię jak w masło, które stało na słońcu przez kilka godzin z zaczynało się rozpływać) i w końcu upadek. Upadając poczułam tylko, że coś się przesunęło w moim kolanie, usłyszałam trzask, zgrzyt, przy czym miałam wrażenie, że reszta tez to musiała słyszeć, więc spokojnie oznajmiłam, że dalej nie idę i pora wezwać GOPR tzn. horską sluzbę, bo byliśmy przecież na Słowacji. Na moją propozycję usłyszałam krótką odpowiedź, że mam się nie wygłupiać, wstawać i iść dalej. Tymczasem ból, początkowo przygłuszony przez szok, zaczął dawać o sobie znać a kolano zaczęło zwiększać swe rozmiary.

A teraz pozwólcie, że w dalszej części relacji przytoczę kilka cytatów z książki pod redakcją Dona Graydona i Kurta Hansona pt. „GÓRY - WOLNOŚĆ I PRZYGODA OD TREKINGU DO ALPINIZMU” o tym jak powinna wyglądać akcja ratownicza i od razu jak to wyglądało u nas.

„Postępowanie w razie wypadku. Prawidłowa reakcja na sytuacje awaryjne może stanowić o tym, jak członkowie zespołu będą w stanie przedłożyć swoją wiedzę o udzielaniu pierwszej pomocy na skuteczne działania. Przed wyjściem w góry zespół (...) powinien wyznaczyć kierownika do spraw pierwszej pomocy oraz jasno określić, kto będzie liderem.”

Jeśli chodzi o lidera a właściwie kierownika trasy to właśnie był osobą poszkodowaną, a kierownik do spraw pierwszej pomocy wyłonił się sam na miejscu zdarzenia i została nią najbardziej kompetentna osoba - Asia - lekarka.

„Lider zespołu jest odpowiedzialny za dobro całej grupy, natomiast kierownik ds. pierwszej pomocy przejmuje dowodzenie, jeśli w terenie zaistnieje potrzeba jej udzielenia. Jeśli konieczna jest ewakuacja ofiary to lider zespołu - a nie kierownik pomocy- dyryguje tymi planami.”

Ewakuacja była potrzeba, więc decyzja została podjęta przeze mnie (tylko ta decyzja dotyczyła mnie, więc tu sprawa zaczęła się komplikować).

„Zwróć uwagę na pozycję ofiary i określ, czy mogła ona odnieść urazy grzbietu lub szyi (...) Szybko określ świadomość ofiary (...)”

O podstawowych czynnościach życiowych nie będę pisać bo było widać że oddycham i na dodatek jeszcze gadam i na dodatek nie pozwalam się dotknąć ;-)

Tymczasem Asia chcąc zbadać moją nogę namawia mnie bym pozwoliła się obrócić (leżałam na lewym boku) i co najważniejsze bym pozwoliła dotknąć swojej nogi. Podziałał dopiero argument Sławka, że obojętnie czy Asia czy GOPR-owcy będą dotykać nogi, będzie bolało tak samo. W końcu siedziałam, na szczęście spodni nie trzeba było ciąć, bo miały odpinane nogawki i po kilku minutach moje kolanko, już trochę sine i spuchnięte, ujrzało światło dzienne. Wstępna diagnoza: kości powinny być całe, ale coś na pewno poszło – tylko co?

„Niekiedy zespół jest w stanie ewakuować chorą lub ranną osobę bez pomocy z zewnątrz. (...) Na ogół grupa będzie mogła ewakuować osobę lekko ranną, ale niezdolną do samodzielnego poruszania się, na przykład w przypadku zwichnięcia kostki lub kolana”.

Ja się jednak cieszę, że jednak wezwaliśmy pomoc z zewnątrz. Nie chodzi o to, że nie wierzę w możliwości Halniaków, lecz to w trosce o ich zdrowie i życie, ponieważ nie odpowiadałabym za swoje czyny w przypadku zbyt długiego znęcania się nad moją biedną nogą ;-).

„Coraz częściej do wzywania pomocy używa się telefonów komórkowych (...). Kiedy już się połączysz, podaj dokładne informacje o okoliczności wypadku, lokalizacji, stanie ofiary i panujących warunkach (...). Nie zapomnij o podaniu numeru swojego telefonu.”

Teraz nadeszła pora na wykręcenie nr 155 czyli słowackiego GOPR-u. Pierwsze próba dogadania się niestety nie wyszła. Kazano zadzwonić za kilka minut, bo musieli znaleźć kogoś, kto zna j. polski. Na szczęście sprawy w swoje ręce wziął Albert, który porozmawiał sobie z nimi po Słowacku. I tak rozpoczął się okres oczekiwania na pomoc.

„Jednym z najważniejszych celów badania podstawowego, oprócz utrzymania prawidłowej akcji oddechowej, krążenia i powstrzymania krwotoków jest zapobieżenie lub ograniczenie skutków szoku pourazowego. Szok jest równoczesnym upośledzeniem ważnych procesów życiowych, m.in. powoduje obniżenie ciśnienia krwi. (...) Skutki szoku można ograniczyć, chroniąc ofiarę przed utratą ciepła, w szczególności izolując ją od podłoża oraz zmieniając mokre ubranie na suche, podając środki przeciwbólowe oraz pocieszając ją i informując o sytuacji i okolicznościach wypadku.”

Mi zaczęło się już robić bardzo zimno (przy czym na pytania czy jest mi zimno odpowiadałam, że nie wiem bo z jednej strony czułam, że za chwilę zamarznę a z drugiej było mi bardzo gorąco), przykryto mnie natychmiast kocem ratunkowym, ubrano w jeszcze jedną warstwę odzieży, dano karimatę bym mogła na niej usiąść i czekaliśmy. Przekazałam Sławkowi i Szymonowi wszystkie dokumenty, kasę itp. W międzyczasie zadzwoniliśmy również do naszego Ubezpieczyciela by poinformować go o wypadku i pozwolić Mu się wykazać. Może i nie powinnam podawać nazwy firmy, w której byliśmy ubezpieczeni, ale sądzę że warto, gdyż spisali się na medal - Allianz. W końcu padła decyzja, że część grupy idzie dalej a część zostaje ze mną i czekamy na GOPR-owców.

Czas wolno płynął. Po ok. 1,5 h pojawili się przystojni GOPR-owcy ;-) usztywnili mi nogę, złożyli nosze, przenieśli na nie, wzięli mój plecak, który został spakowany przez Szymona i ruszyli w drogę. Po zejściu ze stromego zbocza doczepili do noszy kółka i dalej już mnie wieźli próbując rozładować napięcie pytając o moje imię i nr telefonu ;-)

Po kilkunastu minutach doszli do drogi, gdzie czekał na nas samochód, i na włączonych sygnałach świetlnych jechaliśmy do ich siedziby. Wkrótce się wydało dlaczego im się aż tak bardzo spieszyło - chcieli zdążyć na mecz hokeja ;-). Na miłej pogawędce upłynął nam czas przejazdu 25 km. Na miejscu zostałam posadzona na wygodnej kanapie, spisano raport z wypadku, napojono mnie colą. Ci, którzy zostali wezwani z domu pojechali na mecz, a ja czekałam na karetkę. Ubezpieczyciel zadzwonił z pytaniem, co się ze mną dzieje i za ile będę w szpitalu i że tylko czekają na fax by pokryć koszty leczenia i podjąć dalsze kroki. Karetka przyjechała, załadowano mnie do niej. Ratownicy pożegnali się ze mną, kierowca karetki poinformował mnie, że będę musiała zapłacić za przejazd (ale ja przecież miałam w ręce polisę) i w drogę. Zaczęło mi się robić zimno. W czasie transportu telefon od Sławka z pytaniem co się ze mną dzieje.

Znalazłam się już przy szpitalu, kierowca przyniósł mi rachunek a ja mu dałam polisę no i zaczęła się wojna ...

Telefon do Allianz-a, wyjaśnienie o co chodzi, próba porozumienia Allianz - kierowca bez skutków. Na polu bitwy pojawił się słowacki przedstawiciel Ubezpieczyciela i dopiero to przyniosło pozytywne skutki. Znalazłam się w poczekalni w szpitalu, a właściwie chyba na pogotowiu działającym przy szpitalu. Za oknem zaczynało robić się ciemno tzn., że było już po 20. Leżę, leżę, leżę... i nic. W końcu zostałam wwieziona do lekarza. Dla nich najważniejsze były moje dokumenty, czyli paszport i polisa. W końcu podszedł do mnie Jaśnie Wielmożny Pan Doktor. Popatrzył i wypisał skierowanie na prześwietlenie, a ja znów leżałam na korytarzu. Zimno mi. Przykryłam nogę kurtką. Nagle usłyszałam Rodaków - sympatyczne małżeństwo z Rzeszowa. Ich traktowano tak samo jak mnie. Ale dla mnie to oznaczało, że miałam z kim pogadać. W końcu pielęgniara zabrała mnie na prześwietlenie, w tym celu musiała mnie przewieźć przez długi zimny korytarz. Dzwoniłam zębami. Zrobiono mi zdjęcia kolana i ... zostawiono w pracowni rtg-nowskiej. Znów leżałam i było mi coraz bardziej zimno, a nie miałam nawet czym się przykryć. Przyszedł kierowca karetki pewien, że może mnie już zawieźć do jakiegoś hotelu - a tu nic z tego. Zwiózł mnie na dół na izbę przyjęć. I znów leżałam sobie na korytarzu a czas płynął. Było już po północy. Tabletki przeciwbólowe, które dostałam od Asi już dawno przestały działać. Ci Polacy byli tak samo obsługiwani jak ja, więc nadal miałam do kogo się odezwać. W końcu pielęgniara zabrała moje zdjęcia do lekarza. Chyba zapomniała zabrać mnie ze sobą. Nagle usłyszałam, że noga cała wiec mogę wracać do domu. Tylko co to znaczy w moim przypadku? Do Poznania mam ok. 500 km i sama tam nie dojadę. Znów telefon do Allianza. Poinformowałam ich co jest grane. Najpierw usłyszałam propozycję, że odwiozą mnie do mojej grupy. Co prawda pierwszy nocleg miał być w Chacie pod Chlebom, ale z tego co wiem to na 100% tam nie dali rady dojść. Poza tym transport do chaty byłby możliwy tylko helikopterem ;-). Przyszła pielęgniara. Kazała mi zeskoczyć z łóżka, ale najpierw wzięła 2 bandaże i coś co zapachem przypomina altacet. Zrobiła mi okład i kazała zgiąć nogę - co oczywiście posłusznie wykonałam bo nie miałam innego wyjścia. Jednak w czasie całego długiego procesu zginania chorej nogi po raz pierwszy od chwili wypadku po policzkach pociekły mi łzy z bólu. Gdy siedziałam już na krześle kazano mi się do końca ubrać tzn. przypiąć nogawkę do spodni i nałożyć buta. Na szczęście Polacy nadal tam byli i pomogli mi w tych niewykonalnych dla mnie samej czynnościach (oczywiście najgorzej było z butem bo aby go nałożyć musiałam ruszyć nogą).

Do hotelu w Zilinie odwieziono mnie karetką. Uprzejmy pan kierowca (już inny niż poprzednio) załatwił za mnie formalności, zaprowadził mnie do pokoju na 4 piętrze (na szczęście mieli windę), pomógł się rozebrać (tylko bez głupich skojarzeń !!!) i zostałam sama. Była ok. 1-2 w nocy, a więc ok. 9 godzin od wypadku, a ja nadal nie wiedziałam co jest z moją nogą. Zadzwonił jeszcze Ubezpieczyciel dopytując się czy już jestem w hotelu, czy mi jeszcze czegoś trzeba, oraz poinformował, że rano zaczną załatwiać dla mnie transport do Polski.

Niewiele spalam tej nocy. Około 11 zadzwonił do mnie z Polski lekarz Allianza wypytując o stan mojej nogi, o to jak się czuję itp. Poinformował mnie, że lekarz konsultant w szpitalu załatwia wszelkie formalności, że kombinują transport do domu i zapytał, do którego szpitala chce się udać w Poznaniu. Powiedziałam, że nie znam się na szpitalach, więc niech sami coś wymyślą. Zadzwoniłam również do domu, mniej więcej z taką informacją, że tak właściwie to nic mi nie jest, jestem cała itp. ale do Poznania wrócę karetką bo wczoraj GOPR- owcy znieśli mnie z gór ;-), ale niech się nie martwią bo mi naprawdę nic nie jest oprócz tego że nie mogę chodzić.

Około 12 kolejny telefon z Polski. Karetka z Zakopanego wyruszy po mnie za ok. pół godziny HURA !!! Mają do przejechania ok. 150 km., więc za 3 h. powinni mnie zabrać.

Oczywiście i tu był mały poślizg czasowy i przyjechali po mnie ok. 17 - pielęgniarka i dwóch kierowców. Załatwili wszelkie formalności, wpakowali do karetki, położyli na specjalnym łóżku i do Poznania !!! Usłyszałam jeszcze, że zabierają mnie do szpitala na ul. Juraszów na co im odparłam, że skoro mają podany taki szpital to widocznie istnieje - bo ja o takim nie słyszałam (ale co się dziwić w Poznaniu mieszkam tylko 7 lat, a w swoim życiu nigdy jako pacjent nie byłam w żadnym szpitalu a jako odwiedzająca znam szpitale w Szczecinie i w Stargardzie Szczecińskim).

Podróż minęła całkiem przyjemnie (gdyby mnie jeszcze do tego nie bolała noga). Problemy zaczęły się w Poznaniu. Bo któż to wcześniej słyszał o czymś podobnym, by kierowca karetki zatrzymywał się i pytał przechodniów gdzie jest szpital ?! W końcu na stacji benzynowej dowiedział się, że tak naprawdę to chodzi o szpital na Lutyckiej i dalej poszło jak z płatka. Lekarz rzeczywiście czekał, wszyscy w tym szpitalu wiedzieli, że jedzie „ofiara gór” karetką z Zakopanego i trzeba ją jak najszybciej zbadać. Tu zapakowano mnie w gips i powiedziano, że za 10-14 dni mi go zdejmą, a tymczasem to 14 dni przedłużyło się do 5 tygodni, podczas których leżę w domu i się nudzę. Na szczęście noga coraz mniej boli i jestem już w stanie usiąść przed komputerem i stworzyć relacje (wcale nie najkrótszą) z najkrótszego rajdu w moim życiu.

Na koniec chcę podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tego by rajd jednak się odbył w miarę normalnie. A więc przede wszystkim mojej wspaniałej grupie, która bez kierownika poradziła sobie znakomicie, Zarządowi za wszystko co zrobił na Mecie, Kierownikom tras oraz osobne podziękowania dla Rafała, Piotra i Karola za pomoc w organizacji rajdu.

Basia Masewicz

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań