Relacja z Rajdu Ten Trzeci 2013 w Nizke Tatry

3637_4818080806301_528966552_n

W poniedziałek, 29-tego kwietnia wieczorem wyjeżdżaliśmy pociągiem TLK z Poznania do Zakopanego. Pociąg odjeżdżający planowo o godzinie 21:20 spóźnił się. Niepotrzebnie tak się spieszyliśmy, aby na niego zdążyć. Wpakowaliśmy się do przedziałów, gdzie zaczęliśmy się integrować ze sobą. Nocleg w pociągu nie jest tak straszny, jak go malują. Niektórzy spali na podłodze, a inni – leżąc lub siedząc skuleni na siedzeniach. Wszyscy wyspani obudzili się, gdy pociąg był niedaleko stolicy Podhala.

Wtorek, 30-ty kwietnia

o 8:30 rano czekaliśmy na parkingu dla busów przy dworcu PKP w Zakopanem. Było nas 26 osób, z czego 17 – na trasę namiotową i 9 – na trasę długą. Po przerwie na zakupy i rozprostowanie kości odjechaliśmy autokarem w kierunku Łysej Polany, gdzie przekroczyliśmy granicę polsko-słowacką. Trudno to było zauważyć, gdyż oba państwa od kilku lat są w strefie Schengen. Podziwiając z okien autokaru strzeliste szczyty Tatr Wysokich dobiliśmy do miejscowości Telgart, leżącej na Słowacji, 30km na południe od miasta Poprad. Tam zaopatrzyliśmy się w żywność i rozmaite napoje na najbliższe 3-4 dni. Warto dodać, że ceny w tej miejscowości były stosunkowo niskie, biorąc pod uwagę walutę euro. Około godziny 11:30 zaczęliśmy wspinać się w południowym upale w stronę szczytu Král’ova Hola (1946 m n.p.m.). Musieliśmy pokonać ponad tysiąc metrów przewyższenia. Po przejściu zaledwie kilkuset metrów wszyscy za wyjątkiem elitarnej grupy EKG zrobili odpoczynek w cieniu na polanie. Nieprzyzwyczajeni do wielogodzinnego marszu, obładowani ciężkimi plecakami z zapasami żywności na 4 dni dotarliśmy na szczyt Král’ova Hola (1946 m n.p.m.) dopiero po godz. 17-tej.Znajdował się tam jedynie maszt radiowy i stacja meteorologiczna. Idąc jako ostatni zastałem w okolicach szczytu tylko Marcina, z którym razem podążaliśmy za resztą grupy. Dogoniliśmy ją dopiero przy utulni Andrejcová, gdy było już ciemno. Miejsce naszego noclegu było usytuowane na przełęczy – 10 minut drogi za szczytem Andrejcová (1519 m n.p.m.). Okazało się wówczas, że uczestnicy trasy namiotowej noszą przynajmniej o jeden namiot za dużo. Uczestnicy trasy długiej spali w utulni z jednym Słowakiem. Pozostałe osoby rozbiły namioty przy szlaku, nieopodal kosówki. Wieczorem, przy ognisku zajadaliśmy się upojnymi żelkami i śpiewaliśmy rajdowe piosenki. A w nocy mogliśmy w końcu się wyspać i zregenerować siły.

Środa, 1-szy maja, Święto Pracy

Obudziłem się o 7-ej rano, inni trochę później. Od rana była piękna, słoneczna pogoda. Bardzo ciepło jak na tę porę roku i tę wysokość. Niektóre osoby skorzystały z okazji, by się umyć w strumieniu pokazując reszcie osób swoje wdzięki. Tak dobrze się siedziało przy namiotach w porannym słońcu, że wyszliśmy na szlak dopiero o godzinie 10:40. Z mapy wynikało, że tego dnia będzie łatwa i krótka trasa. Spodziewaliśmy się po 5-6 godzinach dotrzeć do utulni Ramza cały czas podążając głównym, czerwonym szlakiem na zachód. Wkrótce nastąpiło twarde zderzenie z rzeczywistością. Na początku trasy robiliśmy częste i długie odpoczynki poświęcone na fotografowanie, rozmowy o górach i śpiewanie. Na przełęczy Sedlo Priehybka (1468 m n.p.m.), gdzie było rozwidlenie na Zaruby, a także na szczycie Vel’ka Vápenica (1691 m n.p.m.) zatrzymaliśmy się na dłużej, aby się posilić. W tym miejscu rozwiesiliśmy polską flagę jak również baner sponsora rajdu – sklepu Tuttu. W rezultacie większość uczestników trasy długiej i namiotowej zeszła do przełęczy Sedlo Priehyba (1190 m n.p.m.) dopiero przed godziną 15-tą. Marsz czerwonym szlakiem do tego miejsca zajął nam ponad 4 godziny, a mapa sugerowała, że czas jego trwania wyniesie dwie i pół godziny. Grupa po około 30 minutach, po przelotnej ulewie poszła dalej, wspinając się pod górę na szczyt Kolesarova. Ja postanowiłem zjeść obiad na Sedlo Priehyba korzystając z obecności zadaszonego stolika. Gdy zbierałem się do wyjścia, rozpętała się burza gradowa. Inne osoby w tym czasie minęły już szczyt Kolesarova (1507 m. n.p.m.). Postanowiłem przeczekać burzę gradową przy zadaszonym stoliku. W rezultacie wyszedłem w dalszą drogę dopiero przed godziną 17-tą. Wspinaczka na Kolesarovą była męcząca, tym bardziej, że pod koniec drogi – nieopodal szczytu –  maszerowało się po 20-centymetrowej warstwie śniegu. W okolicach szczytu łatwo było zgubić czerwony szlak. Ślady na śniegu w pewnym momencie prowadziły donikąd. Niejednokrotnie musiałem samotnie przedzierać się przez pozwalane kłody bądź ostre chaszcze wdeptując od czasu do czasu w zaspy śnieżne. Raz nawet przechodząc przez kłodę poślizgnąłem się na śniegu. Na szczęście nie zwichnąłem prawej kostki, choć niewiele brakowało. Zgubiwszy szlak, szedłem na azymut w kierunku zachodnim. Gdy drzewa się przerzedziły, widziałem w oddali przełęcz, łąkę i drogę po lewej stronie, a szczyt – po prawej. Przedzierając się przez pozwalane kłody, dobiłem do ścieżki, która zaprowadziła mnie do szerszej drogi leśnej. Mogłem iść nią w lewo stromo w dół lub w prawo – ostro pod górę. Rozsądek wsparty wskazaniem kompasu sugerował, by iść w prawo – pod górę. W pewnym momencie droga się zwęziła, dalej się skończyła, a ja podszedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów na przełaj w stronę szczytu. W pewnym momencie natrafiłem na śniegu na ślady, które zaprowadziły mnie do rozwidlenia szlaku czerwonego i niebieskiego. Byłem rozczarowany. Okazało się bowiem, że przejście półgodzinnego odcinka trasy (wg mapy) zajęło mi ponad 75 minut. Idąc dalej szlakiem czerwonym piąłem się w górę w stronę szczytu Oravcova (1544 m n.p.m.). Musiałem tam dojść grubo po godzinie 20-tej. Od pewnego czasu było coraz chłodniej i ciemniej, toteż dalszą drogę szedłem z włączoną czołówką. Idąc w stronę szczytu Zadna Hola ujrzałem światło latarki, zawołałem zatem „Hop hop”. W tym momencie spotkałem Marcina, który, jak się okazało, zostawił rzeczy na przełęczy Sedlo Homolka znajdującej się nieopodal i wyszedł mi naprzeciw. Marcin poinformował organizatorów, że dziś nie dotrzemy do utulni Ramza. O 21:30 wyruszaliśmy z Zadnej Holi (1619 m n.p.m), by pokonać ostatni odcinek dzisiejszej trasy – długiej i wyczerpującej. Po ok. 15 minutach znaleźliśmy się na przełęczy Sedlo Homolka (1570 m n.p.m.), gdzie pięcioro warszawiaków biwakowało przy ognisku. Przybysze z Warszawy, obok których rozbiliśmy namiot, są – jak się okazało – członkami Studenckiego Klubu Górskiego działającego przy Uniwersytecie Warszawskim. Integrowaliśmy się z nimi do późnych godzin wieczornych. W tym czasie pozostali uczestnicy trasy długiej i namiotowej doszli do utulni Ramza. Przemek wspominał później, że na miejsce noclegu dotarli dopiero po godzinie 23-ciej. Święto pracy okazało się być dla nas bardzo pracowitym dniem.

Czwartek, 2. Maja 2013 (Święto Flagi)

Obudziliśmy się z Marcinem bardzo wcześnie – o 6. rano. Zależało nam, aby jak najszybciej wyjść na szlak i dogonić uczestników trasy długiej oraz namiotowej. Marcin zszedł 100 metrów w dół po wodę, gdyż na samej przełęczy – miejscu naszego noclegu – nie było wody. O 8:40 wyruszyliśmy w trasę. Na początek czekało nas przedzieranie się ośnieżoną ścieżką (ok. 10cm śniegu) przez kosówkę i wdrapywanie na szczyt Homolka. Spodziewaliśmy się w ciągu 2 godzin dotrzeć do utulni Ramza. Jednakże przechodzenie z ciężkim plecakiem pod zwalonymi w poprzek szlaku kłodami bądź nad nimi dało się nam we znaki. Skwar i duchota minęły dopiero wtedy, gdy nadeszła burza gradowa. Nie mieliśmy gdzie schronić się przed deszczem i musieliśmy posuwać się dalej na przód. W końcu dotarliśmy do utulni Ramza o godzinie 12:40, czyli po czterech godzinach marszu. Tam zrobiliśmy godzinny postój na posiłek. Nikogo z trasy długiej ani namiotowej nie zastaliśmy o tak późnej porze. W międzyczasie do Ramza dotarła grupa warszawiaków spotkana poprzedniego dnia przy Sedlo Homolka. Za przełęczą Bacúšske sedlo (1319m n.p.m.) Marcin przyspieszył kroku. W pewnym momencie straciłem go z pola widzenia. Jak na złość, droga, którą szliśmy, nie była oznakowana. W pewnym momencie zauważyłem odchodzącą od drogi ścieżkę. Kompas podpowiadał, że ścieżka idąca w górę prowadzi na zachód. Nie spojrzawszy na mapę poszedłem ścieżką na szczyt gubiąc i znajdując swoje okulary przeciwsłoneczne. Przeszedłem przedzierając się po śniegu przez szczyty Končisté (1473m n.p.m.) i Čertova svadba (1463m n.p.m.), aż udało mi się zejść do przełęczy Sedlo za Lenivou (1378m n.p.m.). Nie zastawszy w tamtym miejscu Marcina zszedłem czerwonym szlakiem, który znalazłem tuż przed ową przełęczą, do miejscowości Čertovica. Spodziewałem się natrafić na sklep. Jednakże przy szlaku były tylko bary i hotele. Postanowiłem pójść dalej czerwonym szlakiem w górę nie robiąc postoju. Około 40 minut drogi za miejscowością Čertovica po wyczerpującej wspinaczce spotkałem Marcina jedzącego obiad. Zdawaliśmy sobie sprawę, że reszta grupy ma nad nami co najmniej 2 godziny drogi przewagi. Chcieliśmy wykorzystać resztę sił, jaka nam została, by dotrzeć przed godziną 22-gą na miejsce noclegu. Podziwiając ośnieżone granie masywów Lajštroch i Kumštová zdobywaliśmy kolejne punkty na trasie, którymi były: szczyt Rovienky (1602m n.p.m.), przełęcz Kumstové sedlo (1548m n.p.m.) z rozwidleniem na szlak zielony, szczyt Panská hol’a (1635m n.p.m.). Po przekroczeniu tego ostatniego szczytu wyciągnęliśmy czołówki, zaczęło się bowiem ściemniać. Ścieżka, którą prowadził czerwony szlak, była cała mokra od topniejącego śniegu. Po przejściu zboczem szczytu Králička zauważyliśmy w oddali błyskawice na południowej stronie. W pewnym momencie dotarło do nas, że burza posuwa się powoli w naszą stronę. Na miejsce noclegu – do chaty generála M.R. Štefánika – dotarliśmy o godzinie 21:20. Piętnaście minut później nad schroniskiem rozpętała się ulewa z silnym, porywistym wiatrem. W chacie i jej otoczeniu znajdowało się pozostałe dwadzieścia kilka osób z trasy długiej i namiotowej. Halniacy byli rozczarowani brakiem możliwości wzięcia prysznica po godzinie 21-szej. Spowodowane to było awarią kanalizacji. Ponadto brakowało ciepłej wody. Ostatecznie część osób umyła się w zlewie. W samym schronisku była przytulna jadalnia, gdzie można było zamówić ciepłe posiłki podawane przez sympatyczną, młodą brunetkę. Pamiętam, że zjadłem zupę gulaszową za 2,70 euro, natomiast duże (półlitrowe) piwo kosztowało 2,50 euro. Tego wieczora śpiewaliśmy przy akompaniamencie gitary; Przemek niezawodnie sprawdzał się w roli grajka. Z powodu ulewy niektóre osoby zrezygnowały z noclegu pod namiotem i postanowiły przespać się na sofach w przedsionku schroniska. Odważni jeszcze przed ulewą rozbili namioty w pobliżu schroniska. Ja spałem w namiocie razem z Marcinem, Michałem i Jankiem. Trochę wody nam się wlało w nocy do środka. Wiatr wyginał pałąki, deszcz bębnił o tropik. Naszły mnie wspomnienia z wyjazdu do Rumunii z 2004-ego roku w Góry Fogaraskie, w czasie którego wiatr o mało co nie zniszczył mojego namiotu.

Piątek, 3. Maja 2013 (Święto Konstytucji Trzeciego maja)

Rano konieczne było naprawianie pałąka w namiocie Janka. Inne namioty też doznały szwanku. Część osób opuściła schronisko jeszcze przed godziną 9-tą. Większa część halniackiej ekipy zamierzała wyjść na trasę około 9:30. Przeszkodziła nam w tym przelotna ulewa zmuszając do przeczekania jej w głównej sali schroniska. Z głośników słychać było muzykę odbieraną przez radio. Od tego dnia utwór „Shiny happy people” zespołu R.E.M będzie mi się kojarzyć z chatą generála M.R. Štefánika i jej kierownikiem – starszym, uśmiechniętym panem o siwiejących włosach, który siedział nieopodal baru słuchając piosenki o szczęśliwych ludziach i obserwując turystów przebywających w jego chyży. W czasie ulewy studiowaliśmy mapę, a część osób (w tym autor relacji) uczestniczyła w grach karcianych. Z dwudziestominutowym opóźnieniem opuściliśmy schronisko. Sporo osób było poubieranych w ciepłe bluzy. Na wysokości 1740m n.p.m. na otwartym terenie wiał bowiem chłodny wiatr. Po 10-ciu minutach marszu wszyscy zdjęli ciepłe ubrania; zza chmur wyszło słońce i w rezultacie się ociepliło. Tym razem szliśmy po skałach granitowych od czasu do czasu zostawiając ślady na kępkach śniegu, który jeszcze nie zdążył stopnieć od zimy. Zza chmur wyłaniały się ośnieżone szczyty. W pewnym momencie musieliśmy wspiąć się po skałach na szlak czerwony, bowiem niechcący poszliśmy wzdłuż szlaku niebieskiego. Nad Ďumbier, znajdujący się po naszej prawej stronie, naszły gęste chmury. Na przełęczy Krupovo sedlo było rozwidlenie czerwonego szlaku. Większość z uczestników trasy długiej i namiotowej zostawiła w tym miejscu plecaki, aby zdobyć najwyższy szczyt Niskich Tatr bez obciążonych pleców. Było około południa, gdy weszliśmy na Ďumbier (2043m n.p.m.) spowity mgłą. Widoczność w tamtym miejscu nie przekraczała 30-tu metrów. Z tego powodu nie mogliśmy radować oczu górskimi krajobrazami. Została nam radość ze zdobycia najwyższego szczytu w pasmie górskim, które od kilku dni przemierzaliśmy. Po powrocie do Krupovo sedlo wyruszyliśmy w stronę szczytu Chopok (2023m n.p.m.). Zrobiło się chłodniej, wiał lodowaty wiatr, toteż ubraliśmy bluzy. Temperatura na zewnątrz z pewnością nie przekraczała 10-ciu stopni Celsjusza. Wraz ze zbliżaniem się do Chopoku pod naszymi stopami szeleściła coraz grubsza warstwa śniegu. W pewnym momencie zza mgły wyłoniła się latryna. To był znak, że kolejne schronisko jest w pobliżu. Nie pomyliliśmy się. Przeszedłszy kilkanaście metrów ujrzeliśmy we mgle schronisko. Była to Kamenná chata pod Chopokiem położona na wysokości ponad 2 tys. m n.p.m., do której wszedłem z Marcinem około godziny 14-tej. Wszyscy siedzieli już w środku jedząc obiad lub grając w gry strategiczne. Widok smakowitych słowackich potraw na stołach sprawił, że zaszalałem i zamówiłem gulasz z knedlami za 6 euro i piwo za 2,50 euro. Większość z nas miała problem z podjęciem decyzji, czy zostać w tym schronisku na noc, czy iść dalej do Chaty pod Chabencom, gdzie według informatorka przewidziany był dla nas nocleg. Nocowanie zgodnie z informatorkiem wiązało się z koniecznością maszerowania następnego dnia przez 3 godziny tą samą drogą (czerwonym szlakiem granią), którą się doszło do Chaty pod Chabencom. Z tego powodu, a także ze względu na zmęczenie i mgłę dziewięcioro spośród 26-ciu uczestników trasy długiej i namiotowej Rajdu Ten Trzeci 2013 zdecydowało się zostać na noc w Kamiennej chacie pod Chopokiem mimo braku bieżącej wody w tymże schronisku. Po godzinie 16-tej ostatnia z ekip idących do chaty pod Chabencom opuściła schronisko. Była wśród nich także Zuzia, która półtorej godziny później wróciła do nas, odprowadzona przez kolegów. Stało się tak, ponieważ grupa zgubiła szlak. Nieco bliżej doszli Paweł z Asią, którzy wrócili jeszcze przed Zuzią. W Kamiennej chacie pod Chopokiem na piętrze była jedna ogromna sala sypialna, dwuizbowa. W izbie, w której spałem były dwa drewniane łoża małżeńskie. Do sali sypialnej prowadziły schody z przedpokoju oddzielonego drzwiami od przedsionka wyjściowego. W owym przedpokoju była suszarnia na przemoczone buty i skarpety zasilana z agregatu. Sylwek próbował podłączyć tam później swoją grzałkę, ale obsługa schroniska mu to uniemożliwiła. Zostało zatem podgrzewanie własnego jedzenia w przedsionku przy drzwiach wyjściowych. Wprawdzie nie było w schronisku bieżącej wody, jednak dookoła chaty leżało pełno śniegu i w kilku miejscach po kamieniach lały się strumyki z wodą pośniegową, nadającą się w sam raz do mycia i gotowania. Większość z nas nabierała wodę do butelek na zapas i stawiała napełnione butelki w sypialni lub głównej izbie w celu ogrzania jej do temperatury pokojowej. Ech, ta poznańska oszczędność J. Dzięki niej zużyliśmy mniej gazu przygotowując ciepłą kolację. Mogliśmy najeść się do syta opróżniając nasze plecaki z potraw błyskawicznych: zupek chińskich z Radomia, budyni i kisieli instant, gorących kubków, czekolad na gorąco, a także – herbat i innych specjałów. Ja spożyłem moje ulubione, pełnowartościowe danie błyskawiczne: kotlety sojowe z kuskusem przyprawione czosnkiem i cebulą. Bar w głównej izbie też zarobił swoje, gdyż było to jedyne miejsce w promieniu paru kilometrów, gdzie można było nabyć piwo i kofolę (1,8 euro za 0,5 litra i 1,2 euro za 0,3 litra) – słowacki odpowiednik popularnego napoju orzeźwiającego. Po południu i wieczorem graliśmy w karty, gry strategiczne jak na przykład „osadnicy Katanu” jak również w chińczyka. Zuzia musiała przypomnieć nam zasady tej gry, gdyż ja za Chiny Ludowe nie pamiętałem o co w niej chodziło. W międzyczasie dochodziły do nas SMSy od śmiałków, którzy wcześniej wybrali się w dalszą drogę, informujące o szczęśliwym dotarciu do Chaty pod Chabencom. Poszliśmy spać po godzinie 23-ciej, wypoczęci i zrelaksowani, umywszy pierwej zęby na zewnątrz w wodzie pośniegowej i skorzystawszy z latryny znajdującej się nieopodal schroniska.

Sobota, 4. Maja 2013 (dzień mety)

Tego dnia pogoda była dużo ładniejsza. Od rana świeciło słońce, wiatr rozpędził chmury a z okien schroniska zobaczyliśmy górną stację wyciągu krzesełkowego na szczycie Chopok. Większość z nas wyszła po godzinie 9-tej. Przed wyruszeniem w trasę zrobiliśmy kilka fotek na tarasie i wypiliśmy zimną kofolę bądź gorącą kawę na dobry początek dnia. Po godzinie 9-tej do Kamiennej chaty pod Chopokiem zaczęli schodzić się turyści, m.in. spora grupa słowackich emerytów, a także dwaj snowboardziści. Wyszedłem na trasę o godzinie 10-tej. Nietrudno było znaleźć czerwony szlak – śladów na śniegu było wystarczająco dużo. Półtorej godziny po opuszczeniu przeze mnie schroniska wyprzedzili mnie Kierzol, Kasia i Chmielu. Poszli oni rano na Ďumbier i wrócili się. O 11:40 doszedłem do przełęczy Sedlo Polany (1837m n.p.m.), gdzie znajdowało się rozwidlenie szlaków czerwonego i żółtego. Spotkałem tam ekipę EKG, która po chwili postanowiła udać się dalej pod górę czerwonym szlakiem w stronę szczytu Polana (1889m n.p.m.) i dalej przez Bór. Ja w tamtym miejscu zrobiłem ponadgodzinny odpoczynek na popas. W tym czasie mijały mnie rozmaite ekipy halniackie układające swoje imiona z kamieni. Takie było bowiem zadanie dla uczestników trasy specjalnej, znajdujące się na tej przełęczy w kopercie przytwierdzonej na słupie drogowskazu. Chmury w pewnym momencie zasłoniły szczyty leżące na południe od wspomnianej przełęczy. Po kilkunastu minutach wiatr rozwiał chmury, wyszło słońce i można było podziwiać malownicze krajobrazy górskie. Akurat wtedy do przełęczy dotarł Jeremiasz, który utrwalił swoim aparatem fotograficznym te piękne widoki. O godzinie 13-tej zacząłem schodzić w dół żółtym szlakiem pokrytym kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Razem ze mną szły dwie drużyny z trasy specjalnej, które od czasu do czasu zatrzymywały się, aby wykonać dziwne zadania. W pewnym momencie zobaczyłem Marcina i Adama, którzy taplali się w strumyku i zachowywali się jak jaskiniowcy. W miejscu zwanym Tri Vody minąłem kilku uczestników rajdu i skręciłem w lewo w stronę miejsca, gdzie jeden strumyk wpływa do drugiego. Chłopaki mnie wołali, a ja nie wiedziałem o co chodzi. Okazało się, że na punkcie kontrolnym trasy specjalnej dowiedzieli się, by nie kontynuować marszu żółtym szlakiem, który był wówczas zalany, tylko wybrać szlak czerwony, a dalej – niebieski. Tak też zrobiliśmy. Po 15-tu minutach dotarliśmy do górnej stacji nieczynnego stoku narciarskiego, a następnie zeszliśmy wzdłuż stoku do miejscowości Demanovska Dolina. Ucieszyłem się, że miejsce mety rajdu jest tak blisko. Radość okazała się być przedwczesna. Musiałem bowiem jeszcze przejść ponadgodzinną trasę żółtym szlakiem w stronę Demanovskiej Jaskini Slobody, gdzie szlak się kończył. Z miejsca zwanego Biela put’ możliwe było dotarcie do początku szlaku żółtego na dwa sposoby: iść asfaltem przez centrum Demanovskiej Doliny i zrobić zakupy w sklepie spożywczym nadkładając drogi; wejść na żółty szlak i przejść grzbietem górskim mijając po drodze szczyty. Ja stojąc na rozwidleniu zdecydowałem się na drugi wariant. Podchodząc pod górę marzyłem o odpoczynku. Po minięciu hotelu Ostredok zobaczyłem wieżę obserwacyjną, a przy niej drewniany stół, przy którym siedziały 4 osoby – 3 koleżanki i jeden kolega. Okazało się, że są to uczestnicy trasy krótkiej, którzy już od wczoraj znajdowali się w Demanovskiej Dolinie. Opowiedzieli mi szczegółowo swoje przygody ze zgubieniem buta, problemami z przejściem całej zaplanowanej trasy i konieczności przedostania się dzień wcześniej autobusem na miejsce mety rajdu. Gdy halniacy z trasy krótkiej wyruszali w stronę przeciwną, niż ja szedłem, była godzina 17-ta. Ponieważ nie wstąpiłem do sklepu, zmuszony byłem zjeść zapasy: dwie konserwy rybne, których w normalnych warunkach pewnie bym nie tknął. Miejsce popasu opuściłem 15-20 minut później niż czteroosobowa ekipa, którą spotkałem. Kontynuując marsz szlakiem żółtym w kierunku północnym doszedłem do szczytu Ostredok (1167m n.p.m.), gdzie znajdował się obelisk upamiętniający żołnierzy walczących o ten skrawek terenu w czasie drugiej wojny światowej. Kilkaset metrów dalej znajdował się cmentarz symboliczny (słow. symbolický cintorín) z czasów pierwszej wojny światowej. W pewnym momencie doszedłem do miejsca, z którego było widać po prawej stronie szosę, a po lewej – wartką, bystrą rzekę. Ostre zejście w dół prowadziło w stronę rzeki. W tamtej okolicy znajdowało się wejście do jaskinii strieborná jaskyňa, ale trudno je było zauważyć. W końcu zszedłem do rozwidlenia szlaków, nieopodal którego znajdowała się Demänovská Jaskyňa Slobody. Niestety o tej porze zwiedzanie było niemożliwe. Jak się dowiedziałem później, kilku osobom udało się tego dnia załapać na wejście do jaskini. Cena 7 euro nie odstraszała. Minąwszy jaskinię szedłem dalej szosą w kierunku Liptovskiego Mikulasza. Na przydrożnym parkingu zostawiłem przy śmietniczce śmieci z ostatnich kilku dni pobytu w górach. Do pensjonatu Kamenna chata doszedłem przed godziną 20-tą. Namioty rozbite były nad rzeczką, a przy nich stali halniacy posilający się ciepłymi daniami przygotowanymi na własnych kuchenkach turystycznych. Zdziwiło nas, że w restauracji nie można było kupić ciepłego posiłku. Właściciel pensjonatu uznał, że nie warto mu sprowadzać zapasów jedzenia nie wiedząc z wyprzedzeniem ile obiadów zamówimy. Zdziwiło nas to niekonwencjonalne podejście do prowadzenia biznesu hotelarsko-gastronomicznego. W każdym razie spożywaliśmy posiłki tak, jak gdybyśmy byli w wysokich górach na odludziu. Najbardziej rozczarował nas jednak brak możliwości zakupu piwa na mecie. Pomysłowi halniacy nie poddają się jednak tak szybko. Właściciel pensjonatu nie chciał sprzedawać piwa na sztuki tylko hurtowo. Musieliśmy zatem kupić 50-litrową beczkę piwa i samodzielnie podłączyć ją do dystrybutora rozlewając ten napój do kufli. W rolę skarbnika i księgowej, skrupulatnie zbierającej datki na piwo, wcieliła się Edyta za co należą się jej wielkie brawa. Funkcję barmanów pełnili Maciej i Chmielu. I wtedy impreza na mecie się rozkręciła. Rozebrzmiała muzyka grana na gitarach przez Przemka i Łukasza. Tyle było ciekawych konkursów, że trudno je zliczyć. Pytania w konkursie krajoznawczym były zaskakująco łatwe. Dotyczyły m.in. najwyższych szczytów w Niskich Tatrach, a także pobliskich jaskiń. Najzabawniejszy był konkurs polegający na przyniesieniu rzeczy potrzebnych w górach. W każdej rundzie prowadzący wymieniał jeden przedmiot, który uczestnicy konkursu mieli jak najszybciej przynieść. Wygrała go Kasia ze względu na posiadanie przy sobie elementu damskiej garderoby (nie zdradzę jakiego), a także – ze względu na dobre układy z wieloma uczestnikami rajdu. Na przykład, gdy w drugiej rundzie należało przynieść latarkę, Kasia bez wahania przybiegła do mnie wiedząc, że ja mam latarkę ze sobą. W zanadrzu trzymałem jeszcze kompas, ale się nie przydał. Nikt jednak nie przebije Filipa, który na konkursie wokalistycznym dał popis śpiewając solo piosenkę o tematyce marynistycznej. Publiczność zgromadzona na sali w restauracji, gdzie odbywała się meta, była zachwycona. Gdy skończyły się konkursy dla halniaków, nadeszła wiekopomna chwila. Członkowie Zarządu – Zuzia i Adam – wymyślili konkurs dla organizatorów rajdu – Łukasza, Tomka i Asi. Zadaniem organizatorów było przebrać się za pory roku występujące na trasie rajdu, tj. za wiosnę, lato i zimę. Łukasz przebrał się za wiosnę, Tomek za lato, a Asia – za zimę. Ileż było śmiechu. I dostali blachy po czterech tudzież pięciu dniach nieustannej pracy dla dobra naszego klubu. A zabawa w restauracji trwała do późna w nocy.

Niedziela, 5. Maja 2013 (dzień powrotu)

Od samego rana trwało pakowanie przed namiotami lub w pokojach hotelowych. Świeciło słońce, które obudziło osoby śpiące pod namiotami. Powstało małe zamieszanie, gdyż organizatorzy zmienili godzinę zbiórki w stosunku do tego, co podane jest w informatorku. Na mecie mówili, że zbiórka przed hotelem Bystrina jest o godzinie 13-tej, a potem przesunęli czas powrotu do Polski na godzinę 14-tą. Majster z Sylwkiem i parę innych osób poszło jeszcze zaliczyć 3-4 godzinną trasę. Wyszli z hotelu kilkanaście minut po 9-tej. W tym samym momencie kilka osób (w tym Ola) udało się w kierunku jaskini Demänovská Jaskyňa Slobody, gdzie o 9:30 można było wejść na trasę turystyczną ze zwiedzaniem podziemnych korytarzy z przewodnikiem. Niestety nikomu nie udało się zdążyć na godzinę 9:30. A następne wejście z przewodnikiem było dopiero o godzinie 11-tej. Zbyt późno, by zdążyć na zbiórkę. Sporo uczestników rajdu zdecydowało się pójść na spacer w stronę jaskini Demänovská L’adová Jaskyňa. Największa, kilkunastoosobowa grupa wybrała się tam około 11:30. Wystarczyło iść przez około 15 minut pod górę szlakiem zaczynającym się przy restauracji, gdzie wczoraj była meta, aby dotrzeć do przeuroczego punktu widokowego. Znajdowały się przy nim dwie ławki, a zza barierki roztaczał się widok na ośnieżony Chopok, a w dole była Demänovská Dolina. Szliśmy tamtędy poprzedniego dnia. Po zrobieniu zdjęć pamiątkowych zeszliśmy z powrotem w stronę Kamennej Chaty, skąd około godz. 13-tej wyruszyliśmy w kierunku hotelu Bystrina. Gdy dotarłem pod ten hotel o 13:40, większość z nas albo czekała na obiad w restauracji albo była po obiedzie. Ponieważ było ciepło (około 20 st. C), sporo osób zdecydowało się na lody tudzież na szklankę kofoli. Po godzinie 14-tej przyjechały po nas dwa autokary. Dojechaliśmy nimi do Polski zatrzymując się po drodze w miejscowości Namestovo, gdzie zakupiliśmy słowacką żywność i napoje wydając w markecie resztki euro, jakie zostały nam w portfelach. Ja się cieszyłem na możliwość zakupów, gdyż od kilku dni nie kupowałem nic w normalnych sklepach. Okazało się, że dwulitrowa kofola kosztuje 1,20 euro. Dopiero będąc w słowackim markecie uświadomiłem sobie jak cenny jest ten napój dla turystów przebywających w słowackich schroniskach. Od tego czasu stałem się fanem kofoli.

Po godzinie 17-tej dojechaliśmy do Żywca, gdzie część z nas poszła na obiad. Pociąg osobowy do Katowic mieliśmy dopiero o 18:50. Był dość zatłoczony, ale spodziewaliśmy się większego ścisku. Najwidoczniej większość turystów wróciła wcześniej z majówki. Ja siedziałem w przedziale z trzema panami około 50-ciu lat wyglądającymi na emerytów górniczych tudzież hydraulików. W Katowicach przesiedliśmy się na pociąg TLK, gdzie był większy ścisk. Na początku powstało pewne zamieszanie odnośnie przydziału miejsc siedzących ale szybko zostało wyjaśnione. Sporo osób podróżowało na korytarzu. W pociągu słychać było śpiew przy gitarze, którym umilaliśmy podróż sobie, a także pozostałym pasażerom. Ostatecznie dotarliśmy do Poznania około 4:30 dnia następnego. I tak minął kolejny rajd Halnego – ostatni w roku akademickim 2012/2013.

 

Autor: Michał Pilc