Relacje

Rumunia
Podróż Poznań - Vatra Dornei
31.08 - 02.09.2000

31.08 - 2.09 (czw. - sob.)

Wyruszyliśmy w czwartek o godz. 20:00 pociągiem przez Wrocław, gdzie dołączyła do nas Agata, do Przemyśla. Tam kupiliśmy zarezerwowane wcześniej bilety na odjeżdżający o 7:30 autobus do Suczawy (w cenie 60 zł sztuka). Przy kasie spotkała mnie niespodzianka - okazało się, że w kolejce stoi też Łukasz Kowalik, z którym byłem w Rumunii dwa lata temu na trasie SKPB Warszawa przez Paring, Capaţini, Retezat i Ţarcu. Też wybiera się do Rumunii i też w Rodniańskie. Kolejne potwierdzenie tezy, że świat jest mały.

W autobusie okazało się, że w Rodniańskie jedzie jeszcze więcej polskich turystów (m. in. grupa z Łodzi). W sumie Polaków było 20 osób, czyli znaczna większość. Pozostali (chyba 6 osób) byli to typowi przemytnicy, których towar zajmował cały luk bagażowy i większość siedzeń z tyłu autobusu. W większości towarem tym, jak się później okazało, były obcęgi, wiertła, klucze, młotki, itp. żelastwo oraz duża ilość charakterystycznych pasiastych toreb do przewożenia wszelkich towarów. Nie wiem jakim cudem zmieściły się tam jeszcze nasze plecaki (20 sztuk), ale jakoś weszły. Ruszyliśmy.

Na granicy polsko - ukraińskiej spędziliśmy ok. 2 godzin, w trakcie których wykupiliśmy obowiązkowe „strachowanie” (12 zł) i wypełniliśmy deklaracje celne (po rumuńsku). Po przejechaniu na ukraińską stronę od razu zmieniła się droga na znacznie gorszej jakości. Co jakiś czas zatrzymywały nas na niej policyjne patrole, których jedynym zadaniem było zdaje się wyłudzenie łapówki od kierowcy. Odbywało się to dość bezceremonialnie i niemalże na oczach wszystkich. Z mijanych miast największe wrażenie zrobiły na nas Czerniowce - ładnie położone na wzgórzu, z dużą liczbą odnowionych kamienic (przynajmniej w centrum). Do granicy z Rumunią dotarliśmy około 18:00 czasu ukraińskiego (+1 godz.), zdążywszy w międzyczasie zawrzeć bliższe znajomości ze współtowarzyszami podróży.

Przejście granicy od strony ukraińskiej poszło w miarę sprawnie. Kłopoty zaczęły się po stronie rumuńskiej. Najpierw ponad godzinę czekaliśmy, aż ktokolwiek po tamtej stronie się ruszy, żeby nas obsłużyć. Wyglądało, jakbyśmy trafili akurat na jakąś przerwę, bo absolutnie nic wokół się nie działo. Gdy w końcu podjechaliśmy na przejście kazano nam wyładować wszystkie plecaki, a przemytnikom ich towary i znów zaczęło się czekanie nie wiadomo na co. My podchodziliśmy do tego z wielkim luzem, bo wiedzieliśmy, że pociąg z Suczawy do Vatra Dornei mamy dopiero o 4:26, więc mamy sporo czasu. I w sumie nawet woleliśmy czekać na przejściu niż na dworcu. Niestety przemytnicy mieli z pogranicznikami jakiś straszny problem. W końcu około 23:30 przyszedł kierowca i powiedział nam, żebyśmy wypakowali plecaki (które wcześniej z powrotem załadowaliśmy - pogranicznicy nie interesowali się nimi wcale), ponieważ autobus prawdopodobnie postoi jeszcze długo, być może do rana, a on postara się załatwić, żeby zabrał nas autobus, który właśnie został odprawiony. No i tak też zrobiliśmy - szybko załadowaliśmy się do drugiego autobusu z kontrabandą, którym prócz kilku ludzi jechała cała masa jakichś konserw, dętek samochodowych, opon rowerowych, proszków do prania, itp.

Autobus powiózł nas do Suczawy w strugach coraz silniej padającego deszczu. Niestety apogeum ulewy wypadło akurat, gdy dojechaliśmy na dworzec autobusowy i w efekcie wysiadaliśmy prosto pod prysznic. Zaraz obskoczyli nas taksówkarze z tradycyjnym pytaniem „Gdzie podwieźć?”. Większość autobusowej dwudziestki kierowała się do Domu Polskiego w Suczawie , gdzie mieli nadzieję znaleźć nocleg. Tylko nasza piątka planowała dostać się na dworzec kolejowy, który jak się okazało jest w zupełnie innej części miasta, około 8 km od dworca autobusowego. Deszcz lał równo, więc nie zastanawialiśmy się długo i zgodziliśmy się jechać z nagabującym nas taksówkarzem. Problem był tylko jeden - jak do Daci zmieści się 5 osób + 5 plecaków + kierowca? Mimo naszych poważnych wątpliwości co do pojemności Daci - udało się to. Ruszyliśmy. Jechaliśmy ulicami, wzdłuż których płynęły coraz większe strumienie wody. Co chwilę wpadaliśmy też w spore kałuże, rozpryskując je malowniczo na wszystkie strony. Niestety jedna z nich okazała się za duża i po rozpryśnięciu jej na wysokość sporo wyższą od pojazdu nasz samochód stanął na środku jezdni pnącej się pod górę. Nie zrażony tym kierowca podjął próby odpalenia silnika. Sytuacja była groteskowa i była jakby naturalnym ciągiem „złych fluidów” towarzyszących nam od granicy. Najpierw kłopoty z pogranicznikami, potem jazda autobusem towarowym na kupie dętek, potem deszcz, awaria samochodu - napięcie rosło z każdą chwilą jak w dobrym scenariuszu dreszczowca. Staliśmy gdzieś na jakimś pustkowiu, ściśnięci jak sardynki w puszce na środku drogi i tylko czekaliśmy aż nadjedzie jakiś TIR i nas w tej puszce zapieczętuje. Kierowca nadal walczył ze stacyjką, jakby bronił się przed myślą, że będzie musiał jednak wyjść z samochodu na ulewę. W końcu jednak ta myśl do niego dotarła. Wyszedł, otworzył maskę i zaczął się przyglądać. Gdy to nie dało natychmiastowego efektu wyjął z bagażnika butelkę z olejem silnikowym i tak uzbrojony zaczął się przyglądać jakby uważniej. Od momentu awarii minęło już dobre 10 minut, a my nadal siedzieliśmy ściśnięci w samochodzie ( a każdy trzymał coś na kolanach). Widać było, że kierowca z zaistniałą sytuacją zupełnie sobie nie radzi, a dowodem tego było, gdy zapytał się nas łamaną angielszczyzną, czy nie wiemy przypadkiem, którędy wlewa się olej do silnika w Daci. No to już była załamka. Miron z Jarkiem wyszli na deszcz przyjrzeć się silnikowi i stwierdzili, że wszystko jest tam zalane wodą i albo zamokły świece, albo silnik zassał wodę przez filtr powietrza. W każdym razie zero szans, żeby samochód ruszył. Gdyby nie deszcz już dawno wyszlibyśmy z samochodu i poszli na dworzec na piechotę, ale kierowca ciągle nalegał, żebyśmy zostali. Zatrzymał przejeżdżający samochód i namówił kierowcę, żeby ten wziął nas na hol. No dobra. Podłączyli linkę, samochód ruszył. Dalszego ciągu prawdę mówiąc się spodziewaliśmy - nie ma chyba rumuńskiej linki holowniczej, która pociągnęłaby dacie + 6 osób + 5 plecaków. Ale to, co się stało dalej było dla nas zupełnym zaskoczeniem. Gdy hol się urwał nasz kierowca wsiadł do tego drugiego samochodu i… odjechali! Zostaliśmy sami na środku drogi w rumuńskiej taksówce! Zastanawialiśmy się, co na ten widok powie patrol policji, jeśli się jakiś napatoczy i czy będziemy podejrzewani o kradzież samochodu i morderstwo taksówkarza. Aby zmniejszyć trochę ryzyko kolizji Miron siadł za kółkiem i zepchnęliśmy samochód na pobocze. Po około 15 minutach jednak przyjechali z powrotem i nasz kierowca powiedział nam, że dalej zawiezie nas ten drugi samochód. Początkowo myśleliśmy, że to jakiś jego znajomy, ale z krótkiej rozmowy podczas jazdy na dworzec dowiedzieliśmy się, że zupełnie się nie znają i że pomaga mu (i w efekcie nam) przez przypadek. Nasz nowy kierowca okazał się bardzo sympatycznym gościem i dobrze mówił po angielsku. Szkoda, że jechaliśmy z nim tylko kilka minut.

Dworzec kolejowy w Suczawie okazał się być bardzo (jak na rumuńskie warunki) czystym i spokojnym miejscem. Chyba niedawno go remontowali. Spokój zakłócało tylko od czasu do czasu parę bezdomnych psów szwendających się po dworcu. Kupiliśmy bilety na accelerat do Vatra Dornei (40300 lei sztuka), odczekaliśmy do 4:11 i wsiedliśmy do pociągu relacji Bukareszt - Vatra Dornei. Pociąg okazał się zasyfiony jak mało co - na korytarzu pełno śmieci, samych petów zebrałoby się tak z pięć kilo. Przedziały też nie wyglądały najlepiej, ale udało nam się znaleźć jeden w miarę czysty. Ulokowaliśmy się tam i szybko oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań