Relacje

Rumunia
Karpaty Marmaroskie - dolina Vaseru
11.09 - 12.09.2000

12.09, wtorek

W dzisiejszych planach mieliśmy zdobycie Trojagi (1930 m) i szybkie zejście z niej w dolinę Vaseru, aby zdążyć na zjeżdżającą nią kolejkę wąskotorową z transportem drewna. Dokładnie o której będzie jechała nie wiedzieliśmy, więc woleliśmy dotrzeć tam możliwie jak najszybciej. Dlatego pobudka była dzisiaj już o 6:30. Zrobiliśmy szybko musli, spakowaliśmy się i około 8:00 ruszyliśmy w trasę. Z koryta potoku odbiliśmy w prawo na grzbiecik opisany na mapie nazwą Piciorul lui Hriţ, gdzie już wczoraj zauważyliśmy szałasy pasterskie i łączkę. Dedukowałem, że skoro są pasterze, to powinna z tamtego miejsca prowadzić dobra droga na grzbiet, wydeptana przez bydło i owieczki.

Gdy dotarliśmy do szałasów wyszedł z nich pasterz i na nasz widok zaczął nam zawzięcie tłumaczyć, że tędy na Trojagę nie dojdziemy. Pokazywał nam na migi zwalone drzewa, a chodząc na czworaka pokazywał nam, co nas czeka u góry. I faktycznie wyglądało na to, że ma rację - drogi nie było widać, tylko stromy zarośnięty stok. Według niego dobra droga idzie po lewej stronie strumienia i kierować się trzeba na widoczny metalowy maszt. Nam jednak nie chciało się już wracać w dolinę i postanowiliśmy spróbować przedrzeć się przez gąszcze. Początkowo nawet trafiliśmy na wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, jednak później słowa pasterza sprawdziły się co do joty - pokonywaliśmy zwalone drzewa i posuwaliśmy pod górkę na czworaka. Na dodatek zamiast wziąć wodę ze strumyka, to wpadliśmy na genialny pomysł, żeby wziąć wodę przegotowaną, gdyż przez nasz strumyk powyżej przechodziły krowy i stado owiec. Idea ze swego założenia była słuszna, ale woda przegotowana na ognisku tak waliła wędzonką, że nie dało się jej pić. Nie pomagał nawet plusssz rozrobiony w dużym stężeniu.

Po długich zmaganiach z gąszczem udało się nam w końcu wyjść z lasu na otwartą przestrzeń. Teraz droga była o wiele łatwiejsza, choć nadal stroma. Mogliśmy też w końcu zobaczyć trochę szerszą panoramę, choć widoczność była raczej średnia. Na pierwszym planie przed nami wyrastał masyw Trojagi, zeszpecony wyrytym w jej zboczu wlotem do kopalni rud cynku i ołowiu. Wędrówka ze Stina lui Virtic przez Vf. Murgu na Trojagę zajęła nam około pół godziny i koło 12:00 stanęliśmy na szczycie. Nie zabawiliśmy na nim długo, bo spieszno nam było do doliny Vaseru, aby zdążyć na kolejkę wąskotorową. Nie wiedzieliśmy, o której odjeżdża, więc lepiej było przyjść tam jak najwcześniej. Z Trojagi zeszliśmy na północny zachód bardzo stromym zboczem w stronę przełęczy, potem drogą trawersującą Vf. Ţiganului a następnie doliną potoku spływającego spod Trojagi.

Do stacji Macarlau w dolinie Vaseru dotarliśmy koło 14:00. Ledwo zrzuciliśmy plecaki, gdy do naszych uszu dotarł charakterystyczny stukot i skrzypienie. Po chwili zza zakrętu wyłoniła się spalinowa ciuchcia, jadąca… pod górę! A więc byliśmy na tyle szybcy, że zdążyliśmy się jeszcze załapać na podróż w górę doliny. Ciuchcia ciągnęła jeden ażurowy wagonik pasażerski i kilka pustych wagoników na drewno. Właściwie słowo wagonik to za dużo - były to same kółka z mocowaniami na drewno, z których wagonik powstawał dopiero po załadunku belek. Pociąg się zatrzymał i wsiedliśmy do wagonu pełnego drwali, pasterzy i temu podobnego towarzystwa, jadącego zapewne do pracy. Wszyscy wyglądali i zachowywali się, jakby byli po kilku głębszych. Na szczęście, mimo naszych obaw, nikt nas nie próbował zaczepić, chociaż między sobą żywo dyskutowali, dowcipkowali i wymyślali sobie różne wesołe zajęcia typu rzucanie do siebie ciężarkiem wymontowanym z wajchy do przestawiania zwrotnic. Po kilkunastu minutach leniwej jazdy dotarliśmy do kolejnej stacji - Valea Babii. Pociąg się tu zatrzymał i wyglądało to na dłuższy postój, bo drwalopasterze tłumnie wylegli z wagonu i ułożywszy się wygodnie na trawce zapadli w drzemkę. Nam w sumie było wszystko jedno, bo i tak planowaliśmy jechać z powrotem w dół, ale ciekawi byliśmy czym jest spowodowana ta przerwa. Na stację końcową to nie wyglądało (brakowało drewna do załadunku), ewentualnie wyglądało na mijankę, bo były dwa tory. I faktycznie to podejrzenie okazało się słuszne, ale gdy zobaczyliśmy, co nadjeżdża z drugiej strony, to najpierw opadły nam szczeny, a później buchnęliśmy śmiechem - był to przerobiony na pojazd szynowy samochód, coś na kształt nyski. Drwalopasterze załadowali się z powrotem do naszego wagoniku i ruszyliśmy dalej. Po drodze widzieliśmy jeszcze dom ozdobiony od zewnątrz freskami przedstawiającymi jakieś historyczne sceny, jakieś rozwalające się schronisko oraz coś na kształt ośrodka wczasowego. Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy w okolice końcowej stacji Coman i napotkaliśmy tam stojące na naszym torze wagoniki z drewnem. Drwalopasterze wysiedli, tym razem ze wszystkimi swoimi tobołkami i ruszyli gdzieś w zieloną dal. My zostaliśmy w wagonie i zastanawialiśmy się, jak wąskotorowi kolejarze poradzą sobie z przełączeniem składu do drogi powrotnej, zwłaszcza, że obok była tylko krótka, nieprzelotowa bocznica. Okazało się jednak, że takie manewry to dla nich normalka i są na to przygotowani. Najpierw odczepili puste wagoniki na drewno i ciągnąc je na długiej stalowej linie wtoczyli je na bocznicę. Ten sam manewr powtórzyli z naszym wagonikiem osobowym, a następnie podłączyli się do niego z drugiej strony. Wszystkie te manewry odbywały się przy wtórze głośnego dmuchania w gwizdki, przy pomocy których kolejarze dawali sygnały maszyniście. Za naszym wagonem dołączyli cztery wagony załadowane drewnem i kolejność znów była: lokomotywa - osobowy - towarowe. Maszyniści pogrzebali jeszcze coś przy lokomotywie, dolali oleju i wkrótce ruszyliśmy w 43 kilometrową drogę do Vişeu de Sus.

Była godzina 15:25. Oprócz naszej piątki w wagonie jechało jeszcze tylko dwóch pracujących przy zwózce leśników. W lokomotywie jechał maszynista z pomocnikiem, a reszta kolejarzy wąskotorowych (chyba ich było ze trzech) udała się na tyły wagoników z drewnem, gdzie zajmowali się fuchą „hamulcowych”. Jechaliśmy tak dobrą chwilkę, gdy nagle rozległ się hałas, zgrzyt i pociąg się zatrzymał. Okazało się, że wagon tuż za nami wypadł z szyn. Przy kilkucentymetrowych odstępach między szynami w miejscach ich łączenia można się było tego spodziewać i faktycznie nie było to dla kolejarzy zaskoczeniem. Wytaszczyli zaraz z lokomotywy dwie metalowe prowadnice, które położyli na szynach i wciągnęli po nich wagonik z powrotem na tory. Cała akcja trwała może z 10 minut. Ruszyliśmy dalej i wkrótce dotarliśmy do stacji Valea Babii, gdzie stał jeszcze mijany przez nas dziwoląg - samochodopociąg. Znów zanosiło się na dłuższą przerwę, bo jadący z nami leśnicy zabrali się za liczenie i znakowanie transportowanego drewna. Wykorzystałem to by bliżej przyjrzeć się cudakowi i dokładnie go obfotografować, ze szczególnym uwzględnieniem malowniczego wnętrza. Leśnicy skończyli liczyć, wsiedli do dziwoląga i odjechali. I w ten sposób dowiedzieliśmy się w końcu jego przeznaczenia - to był pospieszny. My też ruszyliśmy.

Trasa kolejki wiedzie wzdłuż brzegów Vaseru - rzeki przebijającej się przez wysokie szczyty Karpat Marmaroskich. Tory wiją się licznymi zakrętami, kilkakrotnie zmieniając brzeg rzeki , przejeżdżając przez wąskie wąwozy i trzy razy przebijając się przez zbocze tunelem. Na kolejnych stacjach nasz skład powiększał się o kolejne wagony z drewnem . Na stacji Faina tuż za naszym wagonem dołączono wagon, na którym załadowana była trójka pasterzy wraz z dobytkiem - krową, owcami, świniami i różnymi tobołkami . Wyglądali z tym jak Pawlaki z „Samych swoich” jadący na ziemie odzyskane. Dwaj pasterze mieli ze sobą pasterskie trąbki, na których podczas jazdy grali różne melodie. Gdy w pewnym momencie przejeżdżaliśmy obok pasterza pędzącego drogą swoje stado owiec, który też przygrywał sobie na trąbce, panowie muzycy stoczyli drobny pojedynek na trąbki, grając na przemian swoje melodie. Koncert, choć krótki, był całkiem niezły.

Przejechaliśmy już połowę pełnej atrakcji trasy, ale nie przypuszczaliśmy, że najciekawszy moment jeszcze przed nami. Gdy zbliżaliśmy się do stacji Cozia usłyszeliśmy przeraźliwe kwiki. Ich źródłem okazały się trzy świnki, przywiązane za nogi do słupa przy torach. Gdy pociąg się zatrzymał, przy wtórze jeszcze większego kwiku zostały one kolejno załadowane do świńskiego towarzystwa w wagonie pasterzy. Oprócz nich do pociągu zostały załadowane trzy skrzynie z drobiem i pies. To jeszcze nie był koniec - po chwili zobaczyliśmy ciągniętą na postronku czarną owcę. Całkowitym zaskoczeniem było dla nas, że zostaje ona wciągnięta… do naszego wagonu osobowego! Ale całkiem nam szczeny opadły, gdy zobaczyliśmy, co następnego prowadzą w naszą stronę. Prowadzili konia! Co prawda był to taki większy źrebak, ale koń! Wspólnymi siłami wsiadających pasażerów został on dźwignięty do wagonu i stanął w przejściu między ławkami. No czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem! Skład naszego pociągu coraz bardziej zaczynał przypominać ten z „Lokomotywy” Tuwima. Powoli ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejechaliśmy tak z pół godziny, gdy nagle owca postanowiła wybrać wolność i wyskoczyła z jadącego wagonu, zapominając niestety, że jest przywiązana postronkiem do barierki. W efekcie tego kilkanaście metrów przejechała dyndając po zewnętrznej stronie wagonu, zanim litościwi ludzie wciągnęli ją z powrotem do środka.

Prawie całą drogę w dół jechaliśmy przy wyłączonym silniku lokomotywy, korzystając z napędu grawitacyjnego. Silnik był włączany po drodze tylko kilka razy, gdy prędkość nasza spadała do prędkości piechura. Nagminne było wsiadanie i wysiadanie pasażerów w „biegu” pociągu. Gdy zbliżaliśmy się do rozjazdów pomocnik maszynisty wyskakiwał z lokomotywy, biegł przed pociągiem do zwrotnicy, przestawiał ją i wskakiwał z powrotem do jadącego pociągu. Takim leniwym tempem dotarliśmy w końcu do celu naszej podróży - Vişeu de Sus. Byliśmy tam o 20:25, czyli przejechanie 43 km zajęło nam równo 5 godzin. Zapłaciliśmy za to po 15000 lei od łebka, czyli w przeliczeniu około 3 zł.

Gdy dojechaliśmy było już ciemno i musieliśmy znaleźć jakieś miejsce do spania. Postanowiliśmy poszukać czegoś na wzgórzu po drugiej stronie Vaseru. Wybór nasz okazał się trafny, bo znaleźliśmy tam dużą ogrodzoną łąkę, na której stały dwie stodoły z sianem, podobne do tej, w której już nocowaliśmy przed Borşą. Niestety były one zamknięte i musielibyśmy się włamywać do środka. Ponieważ jednak noc zapowiadała się bezchmurna, to postanowiliśmy spać pod gołym niebem. Namiotów nie chcieliśmy rozbijać, gdyż tak naprawdę nie wiedzieliśmy co to jest za okolica i chcieliśmy wstać skoro świt i się stąd szybko zmyć, zanim przyczepi się do nas właściciel łąki. Nic już nie gotowaliśmy, tylko zjedliśmy po kabanosie i kawałku sera, które popiliśmy wodą. Rozłożyliśmy się pod drzewem przy stodole i poszliśmy spać.

Radek Siekierzyński

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań