Relacje

Rajd „Ten Trzeci”
Słowacki Raj
28.04-03.05.2006

O przygodach Wielorga,
być może Jedenaściorga,
a przede wszystkim Sześciorga

Będąc w pełni świadom, zarówno na ziemi, jak i na umyśle, a także za Rejem stwierdziwszy, żem Polak nie-kaczor i prawą ręką, choć opierzoną, ruszać po trochu mogę - oświadczam co nastąpiło w „Tym Trzecim” z rajdów wiosennych:

Wiele znaków na niebie wskazywało, że piątek dnia pańskiego 28 ów kwietnia pamiętnego co w roku był sławetnym drugim pontyfikatu Benedicto Bawarskiego, wiele zmian przyniesie. Mołojcy poznańscy, jako i hałastra przeróżna, studenci, absolwenci, ludzie pracujący, miast i wsi obywatele ku Dworcu się wybierali, by tam bilety zakupiwszy ku peronom się udać i ku przeznaczeniu podążyć. Wśród nich i my byliśmy. My-plecakami, karimatami i innymi śpiworami się wyróżniając- pod neonem „Kwiaty” się zebrać mieliśmy, lecz jakowoż wielu z nas przybieżało, harmider niemały czyniliśmy i hen pod poczekalnią nawet naszych widziałem, co mnie wygę dworcowego wcale, a wcale nie dziwi, gdyż z KaEfCe zapachy poznać zdążyłem, a te zmieszawszy się z co poniektórych odorem, mieszankę wabiącą stanowią i tajemniczość tajemniczemu miejscu nadają. W każdym bądź razie serce to me uradowało, że nowych tyle osób jedzie, bo i ja do starych się nie zaliczam.

Na wstępie zaś wspomnieć muszę, ze rajd ów przez troje majstrów był organizowany: Anię, Martę i Mariana. Było zaś i również śmiałków jedenaścioro co trasę namiotową pod Witkiem odbyć chcieli. Dwóch zapaleńców co hart i siłę poczuwszy z resztą podróżować nie chciało i fakt, że wagony już długo na peronie stały, wnet majster Ani zameldowawszy - wykorzystało. Jędrzej i Piotr imiona im były nadane. Trza przyznać wszakże, iż roztropne to bardzo nie było, choć szczęście się uśmiechnęło i miejsca w tłocznym przedziale znalazłszy, migiem jeno w szóstkę podróżowali. Towarzyszami im dwa kafary z „dziuniami” byli, nagrodę zaś przednią temu postawię, kto gotów stwierdzić, który z nich inteligencją swoją resztę przebijał, kto większym głupem był, a kto takiego zgrywał. Tak więc pośród rozmów w stylu „o pociągu, który jedzie do tyłu” wszem i wobec Górali się wszyscy znaleźli, a bohatery jeszcze piwo wypić zdążyli, bo czyż to wypada nie pić, kiedy to taki rajd serce weseli?

A że i wino się znalazło, to podróż ku Popradowi spod znaku korkociągu płynęła, z waluty na granicy rozmienianiem, które na dobre cnót wszystkim wpłynęło. Ów Jedenaścioro już w Popradzie autobus opuściło i wkrętak wreszcie zmaterializowawszy - śniadanko zjadło i winkiem popiło.

Czyż to jednak nie jest polska natura i o zacności jej to nie świadczy, że raz posmakowawszy, po więcej rękę wyciąga? Toż to towarzysz Witek, co trasę nam piękną zmajstrował, mimo że majstrem od rajdu to nie był, ale tak ogólnie to owszem i zawsze, pięknie tą rzecz rozumiał i po jeszcze wraz z towarzychem popędził i wkrótce wina dostatkiem się nacieszyć mogliśmy, bo z gąsiora to na pijących i po litr złocistego trunku winnego przypadło. A że czasu mało mięliśmy i częścią grupy smacznie spaliśmy, to po minutach ledwie czterdziestu, z pociągu wyjść już musieliśmy. Drogę to jednak do najweselszych zaliczyć można i długo ją będę wspominał i jak pozytywnie!

W Liptovskim Hradoku wnet stację opuściliśmy, by w góry czym prędzej pośpieszyć, bo szlaków zgłodniali byliśmy i żądze nas ku szczytom gnały. Lecz tu piiii razy drzwiiii sześć osób nas tylko zostało! No i gdzież reszta?...ano zostali...trza iść póki można, szlak jeden-nas w końcu dogonią. Bachus jednak rozweselony i nam psikusa sprawił, bośmy szlak zgubili, mimo że nim szliśmy. Witek jednak nerwy opanowawszy i sytuację zbadawszy, z manowców nas sprowadził, a i na drogę dobrą wyprowadził.

Szliśmy. I szliśmy. Sześć osób nas było-w marszu kolejności: Witek - przewodnik, który szlak przecierał, Ola - Witka połowica, lecz gór miłośnica, Marysia - zacna bardzo dziewczyna, co towarzystwo rozkręca, Michu - co imprezowiczóff pozdraffia, na końcu zaś Jędrzej i Piotr, co wziąwszy pod uwagę ich plecaków ciężar, wielbłądom jucznym byli podobni. Ehh, szliśmy. Czytelnik drogi wie co to znaczy. Jadło się i piło, bo głód, jako i zmęczenie we znaki się dawał, do Semli doszliśmy, a tam wreszcie i przyroda i widok po horyzont piękny znaleźliśmy. Biel śniegu z niebem od chmur białym cudownie kontrastowała.

Jako, że ciemność odkrywszy, a i z ich pięciorgiem nie mogąc się skontaktować, nie wiedząc, gdzie oni, na przełęczy dwa nie zaśnieżone miejsca znalazłszy- prędko się rozbiliśmy. Część z nas jeszcze kąpieli śnieżnej skosztowała, co mięśnie w drżenie wprawiała i błogostan na długo zapewniała. Posiłek także czas było zacząć: kurczaki, kraby i inne krewetki, toć nie na darmo dźwigane w plecakach; herbata też się strumieniami lała, a 50`c wrzątku to i w bród mieliśmy. Na koniec zaś Michu czołówką w śnieg świeciwszy, krąg lub według innych ognisko utworzył, wokół którego i piwo laliśmy i długo o życiu rozmawialiśmy, aż niska temperatura nas nie zmorzyła.

Brrr... rano... zimno. Prędko się zebraliśmy, by do kamratów, którzy jak się okazało, o rzut kamieniem nas wyprzedzali, dołączyć. Lecz oni uroków snu posmakowawszy długo się jeszcze szykować musieli, tośmy do przodu pogrzali, szlak w śniegu wytyczając, w lesie przypadkiem im jedną rozgwiazdę zostawiwszy, w każdą stronę inny ślad prowadząc. Witek dzielnie tempo nadawał, więc kolejną przełęcz minąwszy w grań Rovnej Hory się zagnębiliśmy. Po drodze zaś jedynych turystów spotkaliśmy- Polaków oczywiście, bo i góry te chyba turystycznym wzięciem to się w maju nie cieszą. Po godzinach marszu i długim odpoczynku z goniącą grupą się wreszcie spotkaliśmy, lecz oni jak pociąg nas tylko minąwszy, na browar pędzili. Myśmy zmyślniejsi z plecaków nie na darmo noszone wyciągnęliśmy i dla kurażu po głębokim wzięliśmy, by w Vyznej Bocy jeszcze tamtych w barze dopędzić i po jednym na dogrzewkę łyknąć.

O przyrodę mnie proszę nie pytaj, to nie epopeja ma być, więc jesliś spragnionym „NadNiemnę” lub „PanTadeuszę” poczytaj. Jeno kolory z soczystych na śnieżne pozamieniaj. Ja zaś tam byłem i widziałem, lecz oczami się dzielić nie potrafię.

W owej Bocy Vyznej po perypetiach rozmaitych ostatecznie ostaliśmy, choć grupa i do Ramzy iść w nocy chciała A że nie poszła to i dla mnie to było zagadką, choć to lepiej się stało. Nad gospodarstwem się rozbiliśmy, pierwej sąsiadów o zgodę bądź niezgodę uprzejmie spytawszy. Namioty postawiwszy, chrust uzbierawszy, ławeczki skleciwszy - ogień rozpaliliśmy. Wyżerka jakich mało była! Dość stwierdzić, że Michu po niemal trzech latach długich mamałygę odważył się spożyć, srogo ją pierwej czosnkiem zaprawiwszy. Głód nasyciwszy, rum wyciągnąwszy do czynów chwalebnych, a bardziej rozrywkowych przystąpiliśmy, czynów, których nie zdradzę, acz mi uwierzcie - działo się tego wieczoru.

Dnia kolejnego z rana głowę znad karimat podnosząc i świat na nowo odkrywając, ulewny deszcz na dworze usłyszeliśmy i wnet go także i poczuliśmy. Jakowoż tropiki mokre i na wysuszenie szanse marne były- nie ryzykowaliśmy i migiem się spakowawszy, ku miastu podążyliśmy, by śniadanie spożyć i cywilizację odwiedzić. Przystanek zastavki tudzież drewniany stół turystyczny do wyboru mając, jedno w drugie wsadziliśmy i takową chatką się szczycąc posiłek pożywny zjedliśmy, a i piwem po koron cztery go popiliśmy, które trzy miesiące przeterminowane będąc - źle smakowało, lecz twardymi byliśmy, nie wybrzydzając.

Przy biesiadzie mózgów burza, drenaż myśli i decyzję podjęto, nie do Dedinek, lecz ku progom Mikulasa pojechać mieliśmy. Jako tak, to i prędko się tam znaleźliśmy, by gorących źródeł szukać i kąpieli zażyć. Wszak cena zbiła część z nas z tropu i sześć osób, miast kąpania w termach umywalkę wybrało i pieniądze w posiłek zainwestowało, by po nim ku Popradowi podążyć, z resztą obozowiczów się połączyć. Tamże na dworcu trzy godziny czekając, rozmaicie czas wykorzystaliśmy: Jędrzej menelom zdjęcia robił, poniektórzy czytali, Michu zaś stopa złapać postanowił, co też się mu lekko nie powiodło, gdyż na nasz autobus do Hrabusic trafił, trzy korony na bilecie oszczędzając i wybuch nagłej wesołości nam fundując. W Hrabusicach o jedenastej się znaleźliśmy, a zupę zjadłszy i borovicką popiwszy, siły znaleźliśmy na wtedy i na noc całą, by na trawniku pod kościołem się rozbić.

Zaś we wtorek raz pierwszy słoneczko nas z rana przywitało i chmurne myśli rozpraszając, chęci ku Rajowi Słowackiemu pięknemu skierowało. Ekipę silna zebrawszy, do której majster Marta i Zosia dołączyły, na szlaki wyszliśmy i Piecky wpierw z rana odwiedziliśmy. Marta prowadząc tempo nadała byśmy otuchy nabrali i chęci by zobaczyć wszystko co wokoło mieli. Toteż zakręceni będąc pod prąd szlakami chodziliśmy, Małym Kyslem, wodospadem, Kyslem Vielkim...by wzdłuż Beli Suchej do Hornadu dotrzeć i pożar we wsi zaobserwować tudzież piękny spacer w bardzo miłym gronie odbyć.

Wieczorem meta tradycyjnie odbyć się miała, a majstry blachami powinni się szczycić. Jakowoż jednak nie przepadam za konkursami różnymi i głód w żołądku mając- wybrałem obiad w karczmie nieopodal, wraz z Iśką, Jędrzejem oraz Filipem. Słuchy mnie jednak doszły, że meta wybornie gusta najwybredniejszych imprezowiczów zaspokoiła i o miano najlepszej konkurować mogła. Później zaś na półpiętrze borovicką znów się raczyliśmy i piosnki różne do późna śpiewaliśmy. Zmęczeni lecz zadowoleni prędko posnęliśmy, gdzie staliśmy, na zimno nie narzekając o jego sile dopiero nad ranem się dowiadując z podłogi ciało zziębnięte podnosząc ze świadomością, że rajd się kończy i do Polski trza wracać wartko, acz niechętnie.

I o powrocie słów kilka zamieścić chciałem, jeno powroty smutne, więc lepiej zamilknę.

Piotr Skrobich

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań