Relacje

Rajd „Październikowy”
Rudawy Janowickie
20-22.10.2006

Dnia 20 października 2006 wyruszyliśmy na trasę rajdu październikowego klubu AKG Halny. Nie mieliśmy zamiaru ograniczać się tylko do tej jednej trasy. Później wraz z paroma osobami z AM miałem udać się w Karkonosze. Ale po kolei. Z osób mniej lub bardziej znajomych jechali wraz ze mną Wilk, Witek i Ewa. Udało nam się zająć jeden cały przedział, do którego wsiadło później jeszcze parę osób. Jak to w zwykle bywa - już od samego zarania Ewa wyciągnęła napój domowej roboty (a jest utalentowana w tym kierunku) i zaczęliśmy ucztować. Plan był taki by do Wrocławia dojechać imprezując, a wyspać się później w drodze do Marciszowa. Reszta podróżujących w przedziale chyba nie miała nic przeciwko temu byśmy byli glosno. Wszyscy spali bardzo smacznie, a my tez nie mięliśmy zamiaru ich budzić. Jedynie Witek się wyłamał zasypiając niepostrzeżenie. Spał zaś w sposób arcykomiczny - zasnął na siedząco, a obudził się na podłodze. Poza tym jechał z nami również Pławnik, który by dać wyraz swemu oczywistemu niezadowoleniu z naszego niecnego złego prowadzenia się, przestał pół drogi na korytarzu, a pół przespał.

Przybywszy do Marciszowa stwierdziliśmy, ze jest nas całkiem spora grupa. Nie spodziewałem się takiego zainteresowania trasą dwudniową. Czym prędzej udaliśmy się wiec w kierunku Kolorowych Jeziorek. Znaleźliśmy cztery, z tego jedno wyschnięte i o jedno więcej niż wskazywała na to mapa (prawidłowo powinny być trzy). Przewodnik trasy stwierdził, że po prostu jesteśmy zdolni. Nastepnie udaliśmy się prosto na Wielka Kopę, a później na Wołek, na którym część z nas się oddzieliła i poszła do ośrodka, by połączyć się z wycieczka trasy trzydniowej. Reszta natomiast wybrała się jeszcze dalej do schroniska Szwajcarka. Moja grupa zaś poszła na Skalnik. Tamże tez spotkaliśmy bardzo miłe skałki, idealne wprost do wspinania. Ale cóż, dzień nie był tak długi jak w wakacje, więc trzeba było wracać. I tak mieliśmy szczęście, że pogoda wyjątkowo nam dopisywała i usposabiała do spacerów. W drodze powrotnej usiedliśmy sobie jeszcze w czwórkę (wymienioną zaraz na wstępie) i wypiliśmy miejscowy specjał o smaku brzoskwiniowym. Pycha! Uważam, że zawsze jak zwiedza się obce tereny należy spróbować miejscowych wyrobów. Chwilę później znaleźliśmy ośrodek, poszliśmy po prowiant i zjedliśmy obiad. A jeszcze później...było fajnie, wieczór był bardzo udany, organizator postarał się by zapewnić rajdowiczom dobrą zabawę.

Dzień kolejny - niedzielę - rozpoczęliśmy nagłą pobudka i prędkim pakowaniem. Podzieliliśmy się na mniejsze grupy i poszliśmy w różne strony świata. Wybrałem się wraz z grupą prowadzaną przez Marysię i Kasię w kierunku Szwajcarki i zamku Bolczów. Po zwiedzeniu tychże atrakcji doszliśmy do pociągu, gdzie większość z nas kupiła bilety i wróciła do Poznania. Po drodze trzeba wspomnieć, że spotkaliśmy takich t(p)ypów, których prawie nigdzie indziej nie można już spotkać - jeden przypominał Elvisa Presleya, drugi zaś Keitha Richardsa. Cichcem porobiliśmy im zdjęcia czym wywołaliśmy ich niezwykłą radość. Pewnych rzeczy ukryć się tak łatwo przed ich wzrokiem nie dało. Odwiedziliśmy również knajpę u Mietka przy dworcu w Janowicach Wielkich. Po prostu klasa!! Najlepszy tego typu lokal, jaki widziałem kiedykolwiek w Polsce. Aż żal ściskał, że nie mogliśmy tam dłużej zabawić...

Pociąg odjechał - zostało nas sześć osób, które miały czas do środy, by pochodzić jeszcze trochę po górkach: Basia, Monika, Marcin, Adam i Wilk, plus ja oczywiście. Wilku tego dnia z powodu gorszego samopoczucia, ech ta meta, poszedł prosto do Karpacza, a następnie do Samotni przez kościółek Wang. My pojechaliśmy pociągiem do Jeleniej Góry, następnie do Karpacza, gdzie zjedliśmy obiad w Socjalistycznej Knajpie (nazwa własna) i później taksą do kościółka Wang i dalej już po nocy do Samotni. Strasznie wiało po drodze, ale trasę ta wspominam bardzo miło, szło się cudownie, a klimat był niezwykle mroczny i tajemniczy. Doszliśmy jeszcze przed północą, a pokój mieliśmy na szczęście zajęty wcześniej. W Samotni przeżyliśmy odwiedziny sporej ilości Komandosów prosto z poligonu i jakoś tak wyszło, ze znów zasnęliśmy późno i odpocząć nie było kiedy.

Rano, acz znacznie później niż planowaliśmy, wybraliśmy się na Strzechę Akademicka i dalej do czerwonego granicznego szlaku przez Równię pod Śnieżką. Przeszliśmy ją i weszliśmy na Słoneczniki, a dalej doszliśmy do schroniska Odrodzenie. Tam wobec niezwykłej i niesłychanej wręcz brzydoty tego schroniska, podjęliśmy decyzję, żeby zjechać do Czech, zrobić zakupy i wejść do Polski. Trasę udało się pokonać darmowo - kierowca nas podwiózł z dobrej woli, gdyż nie mieliśmy koron i nie mieliśmy nawet jak ich rozmienić, a w złotówkach zapłacić się nie dało. W Spindlerovym Mlynie tak jak zakładaliśmy- wypiliśmy po trzy piwka, kupiliśmy co nieco i już po zmroku poszliśmy w góry. Przekroczenie zielonej granicy zajęło nam około 5 godzin. Najpierw musieliśmy odwiedzić dwa górskie hotele, później dojść do szlaku granicznego (część z nas chciała nawet zanocować w budce strażniczej, ale to byłby zbytni hardcore, przynajmniej jak dla mnie). Wiało jeszcze gorzej niż w niedzielę, halny był taki, ze celem zmniejszenia oporu trzeba było ręce cofać za plecy przed wiatrem. W Śnieżnych Kotłach było najgorzej... ale jakoś to przeszliśmy.

Nasz cel - schronisko pod Łabskim Szczytem było całkiem zaciemnione - prąd wyłączany był o 20, my byliśmy po 23. Z trudem znaleźliśmy wejście i rozłożyliśmy się w pokoju. Tym razem byliśmy tak zmęczeni, że nam się pozasypiało bardzo prędko i to w sposób zupełnie niespodziewany. Niektórym z nas sprzyjało przy tym niezwykłe wprost szczęście - Wilku obudził się na przykład ze szklanką wina w dłoni, która cudem przez cała noc uniknęła wylania się na łóżko.

Co nie udało się w poniedziałek udało się we wtorek. Zaczęliśmy imprezować od samego rana i lekko rozweseleni wyruszyliśmy z ekwipunkiem na szlak. Na szlaku też nie próżnowaliśmy... to ostatni dzień wyprawy w końcu. Pradawnym obyczajem takie wydarzenia należy odpowiedni uczcić. Zeszliśmy do Szklarskiej Poręby drogą prosto do pizzerii, która serwowała pizzę o średnicy 64cm. Największy kolos, jakiego jadłem. Pięć osób jadło... i się najadło! Jeszcze tylko kupiliśmy prowiant na drogę i w nogi, do pociągu. Wyruszyliśmy wieczorem, rano byliśmy w Poznaniu. Drogę zaś umilały nam kontrole konduktorskie.

Piotr Skrobich

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań