Relacje

Rajd „Na Przekór”
Góry Świętokrzyskie
10-12.11.2006

Okrutny pamiętnik okrutnego wyjazdu, czyli dzienniki paracyklowe rajdu listopadowego

Dnia pańskiego piątkowego - 10 ów miesiąca listopada, roku pańskiego pierwszego panowania kolejnego biskupa na stolcu piotrowym i trzydziestego trzeciego cesarzowej Barbancji i Antimudy - wycieczka w składzie osób wielu, a dokładnie 18-ścioro, spod nieistniejącego neonu „Kwiaty” ku górom wyruszyła. Góry to święte były, a że do prostych też nie należały, a raczej krzywymi się wydawały, toteż Świętokrzyskimi je nazwano.

Na przekór przeciwnościom losu pociąg wyruszył o czasie, co dziwne też bardzo, gdyż nie widząc żadnej przyczyny potencjalnego spóźnienia, podejrzewać najgorsze zacząłem i w sam jego kurs zwątpiłem. Przecież jakże łatwo składy pomylić, wsiąść do innego już spóźnionego, a na przykład z Gdańska do Kielc wrócić niełatwo. Poza tym według nowych dyrektyw rozkład jazdy z planowanego na planowy zmieniono i jako taki wskazówki jedynie teraz zawiera. Na szczęście obawy jałowe były i jako takie się nie ziściły. Do roli mej organizatora między innymi należało, by cała grupa do jednego wagonu wsiadła i razem kupą siedziała. Z powodu punktualności owej wspomnianej, w konsternację wszyscy wpadliśmy, toteż w efekcie rozproszyliśmy się po całym pociągu, po dwie, niekiedy po więcej osób w przedziale będąc. Upewniwszy się, że ponad połowa rajdowiczów wsiadła, o resztę byłem spokojny - prawdopodobieństwo ich zgubienia znacznie zmalało. Postanowiłem, więc później poszukać reszty tam, gdzie ich nie było, ale po namyśle uznawszy to za bezcelowe, wolałem ich nie szukać tam gdzie być powinni. Ta trafna decyzja bardzo poprawiła mi samopoczucie i dała mi niemal pewność, że wszyscy jesteśmy w komplecie. W poczuciu spełnionego obowiązku mogłem, więc rozgościć się na korytarzu, tudzież w swoim przedziale i w miłym towarzystwie pięknych dziewcząt skosztować nieco snu potrzebnego, co sprawiło, że do Katowic pojechałem w wybornym nastroju, przekonany, że jeszcze takiego rajdu nie było i być go nie będzie.

Dnia kolejnego wydarzyło się bardzo dużo. Przede wszystkim przyjechaliśmy do Katowic. Dworzec tamtejszy jest piękny i wspaniały, przede wszystkim zaś brudny, a przy tym i ohydny. Mieliśmy więc zaszczyt i obowiązek rozsiąść się w tamtejszej kawiarence i poczekać na kolejny pociąg, który przez Włoszczową miał do Kielc nas zawieźć. W sumie na tym etapie pełnej wrażeń wycieczki moglibyśmy poprzestać, a wojaż zakończyć, jednak nie takie z nas „mięczaki”. Zrobiliśmy więc to co najwięksi „twardziele” robią w najgorętszych momentach - poszliśmy spać. Obudziłem się dopiero w Kielcach i tu też kolej zgotowała nam niespodziankę. Jadąc od południa, wjechaliśmy do miasta od strony północnej, co od pewnego czasu jest możliwe dzięki edyktowi o zakrzywianiu czasoprzestrzeni specministra do spraw rozwoju ziemi świętokrzyskiej i budowy portu pełnomorskiego. Na mój rozum jednak to nie żadne „zakrzywianie” tylko po prostu pociąg jechał tyłem do przodu. Bądź co bądź ćwieka mi to jednak zabiło i dostarczyło tematu do przemyśleń na długie jesienne wieczory.

Pierwsze co zrobiliśmy w Kielcach to wysiedliśmy z pociągu. Później było już tylko łatwiej, gdyż najtrudniej zrobić zawsze pierwszy krok. Kolejną rzeczą wartą wzmiankowania była wizyta w kieleckiej Żabce i przywitanie się z tubylczą ekspedientką. Ku mojemu zdziwieniu Kielczanie się niewiele różnią od Poznaniaków. Począwszy od wyglądu, a na narodowości skończywszy. Następnie traktem chodnikowym ruszyliśmy ku Kadzielni, później zaś odwiedziliśmy Karczówkę. Ich piękno jest porażające. Byłem pod wrażeniem, szczególnie zaś wtedy, gdy do domu wróciłem i zobaczyłem zdjęcia z lotu ptaka tych miejsc. Że też nie zauważyłem tego wcześniej! Cieszyło mnie to, że cała grupa miała możliwość obejrzenia tych atrakcji - wszyscy wybrali trasę hardcorową. Poza tym warto zobaczyć te miejsca, chociażby z tego względu, że tak jest napisane nie tylko w przewodniku, ale również na odwrocie mapy.

Około godziny 10 schodziliśmy już na autobus, którym mieliśmy dojechać do Ciekot. Tak się jednak nie stało, gdyż wbrew rozkładowi, ludziom na przystanku czekającym, sprzedawcy biletów i innym pasażerom - nasz autobus jako jeden z niewielu obchodził święto i jeździł tylko do połowy trasy i to godzinę później niż w rozkładzie. Ha, idealnie! Mogliśmy więc przejść piechotą najbardziej reklamowane obecnie miejsce w Kielcach - przełom Lubrzanki, która jest ni to rzeką, ni strumykiem. Ciekoty też minęliśmy domu Żeromskiego nie oglądając. I śmieci zbieraliśmy, i asfaltem, i polem też szliśmy. Działo się tak, jak nigdy się jeszcze nie działo, w wyniku czego byliśmy o zmroku w Świętej Katarzynie, a po ciemku to i jeszcze Łysice z rozpędu zrobiliśmy. Tak do 7 to iść można, pomyślałem, toteż parliśmy naprzód. Skoro można to dlaczego mielibyśmy nie iść, prawda? Później zaś busem z Bielin do Słupi Nowej pobieżeliśmy i na mecie, spóźnieni niecałe dwie godziny - wręcz o czasie byliśmy. W sumie więc pasma łysogórskiego połówkę żeśmy zrobili, ale to nie szkodzi, gdyż drugą mogliśmy obalić wieczorem, to i na jedno wyszło, gdyż całość wówczas powstała.

Na mecie zaś co tu dużo mówić... Niewiele chyba, więc może trochę miast mówić napiszę. Jakiś dwóch kolesiów niezdarnie się produkowało, by dać rozrywkę tłumowi. Z jakim skutkiem? Chrupki dostali w zamian, a szefowa klubu za karę to jeszcze gorzej, bo budyń zjeść musiała. Śmieszne to było, acz nic nie pobije tańca z gwiazdami, tudzież człowieka, który udając myśliwca na miano Jastrzębia zasłużywszy, tylko sobie znajomą kuglarską sztuczką farbę z płotu przy pomocy gołej łydki zdrapał. Takiego majstersztyku w życiu nie widziałem, wszyscy byliśmy pewni, że o nogę chodzi, tymczasem dopiero nasz gospodarz płot wskazał jako główną przyczynę i główną też szkodę. Dzięki mu za to i po stokroć, bośmy w błędzie byli i tak też byśmy trwali! A impreza to się i do niedzieli toczyła, tylko opiekun schroniska entuzjazmu nie podzielał, ale się przecież z nami bawić nie musiał. Wybornie, wybornie!

W niedzielę zaś zostaliśmy uświadomieni o klamce. I bardzo dobrze. Sam nie rozumiem jak mogliśmy wieczora poprzedniego imprezować w czasie gdy klamka popsutą będąc, żałośnie z drzwi wypadała. Nie wiedzieliśmy o tym i nadal nie wiedząc - żylibyśmy w nieświadomości. A tak jesteśmy uświadomieni - klamka mosiężna złotych 30. Kto wie o co chodzi, ten wie, a kto nie wie niech pyta - tel. 602 809 211. Ja sam zresztą za bardzo informacji udzielić nie mogę, gdyż o ironio - wieczorem mówić nie mogłem, myśląc przejrzyście, rano odwrotnie...

Tego dnia byliśmy też w Poznaniu. Ja zaś pozdrawiam wszystkich pasażerów pociągu osobowego relacji Ostrów Wlkp. - Poznań.

Piotr Skrobich

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań