Relacje

Rajd „Ten Trzeci”
Bieszczady Wschodnie, Ukraina
27.04 - 06.05.2001

Majowy weekend tego roku był wyjątkowo długi, dlatego też trasy rajdowe poprowadziły w najodleglejsze zakątki Polski - Bieszczady. My poszliśmy jeszcze krok dalej - malutki krok na Ukrainę. Za przewodnik służył nam opis wyprawy z „Płaju” nr 15 z 1997 roku.

Nasza trasa, pod przewodnictwem Krzysia Węglewskiego liczyła sobie 16 osób, choć tak naprawdę chodziliśmy w dwóch grupach po osiem osób - „halniackiej” i „świdnicko-krośnieńskiej”. Od polskiej części rajdu oddzieliliśmy się w Zagórzu, aby po skompletowaniu ekipy wsiąść do popołudniowego pociągu na wschód. Na granicy czekało nas jeszcze wykupienie „strachowania” za jedyne 10 zł na osobę i już byliśmy na Ukrainie.

Po wylądowaniu w Chyrowie szybko znaleźliśmy taksówkę. Wtedy jeszcze było nas tylko 10 osób, więc podzieliliśmy się na dwie grupy, umawiając się na stacji w Starym Samborze. Z radia dobywały się dźwięki RMF FM, słońce było już nisko nad horyzontem, na niebie przed nami malowała się piękna tęcza..... przed nami? Krótka chwila, i stało się jasne, że jedziemy na wschód, zamiast na południe, czyli że kierowca wiezie nas do Sambora, ale nie Starego! Po zatrzymaniu się szofer przekonywał, że to nic nie szkodzi, bo obie stacje leżą na tej samej linii kolejowej, a my już prawie jesteśmy na miejscu. Nasz argument, że mamy się spotkać z drugą grupą został zbity, jako że kierowca zapewniał, iż rozmawiał z drugim szoferem, i że ten też pojedzie do Sambora. Skapitulowaliśmy i już po chwili staliśmy na dworcu w Samborze. Reszta ekipy oczywiście nie dojechała, więc najbliższym pociągiem postanowiliśmy zabrać się do Starego Sambora. Zanim to nastąpiło wymieniliśmy u taksiarzy zieloną walutę na lokalne hrywny, co miało swój klimat, jako że było już ciemno, a nieciekawych typków w okolicy wielu. Podczas oczekiwania podszedł do nas jakiś pijaczek, grzeczny co prawda, ale niezwykle nachalny. Oferował się, że przyniesie piwa (co zrobił), że nas zabierze do Sianek autem, że zrobi wszystko, co byśmy chcieli (z wyjątkiem wyniesienia się). Po ładnej półgodzinie dał spokój.

Wsiadanie do pociągu było lekko utrudnione przez babcie wynoszące ze środka tony ziemniaków oraz przez konduktora (każdy obsługuje jeden wagon), który nie mógł zrozumieć po co tak krótki odcinek pokonujemy pospiesznym. Nie wpuścił nas do głównej części wagonu, tkwiliśmy więc w przedsionku. Zresztą nie pchaliśmy się dalej po tym jak nas owiała skisła atmosfera wnętrza. Wszyscy wsiedliśmy, choć niektórzy robili to już po odjeździe pociągu, który nie czekał aż wszyscy raczą się zapakować na pokład. Ciekawostką było także to, że bilety mieliśmy na dwa różne wagony i oficjalnie nie było możliwości przejścia do innego wagonu. Okazało się też,że przejście pomiędzy wagonami może mieć różne zastosowania, na przykład jako toaleta....

W Starym Samborze znajomych nie było, więc kolejnym pociągiem, tym razem „elektriczką” czyli osobówką udaliśmy się do Sianek. Wagon przedstawiał widok dość szczególny. Ogromna, bezprzedziałowa przestrzeń z drewnianymi ławkami mieściła kilku na wpół śpiących żuli, odpychała zimnem, ciemnością i amoniakiem. Na połowie podłogi rozciągało się tajemnicze cuchnące jezioro ze źródłami pod klozetem. Szczęśliwie po chwili znaleźliśmy nieco przytulniejszy apartament, i tam spędziliśmy resztę podróży (w towarzystwie dwóch spotkanych Polaków). Po drodze wsiedli ludzie powracający z wiejskiego wesela, z wielkim bębnem, akordeonem, skrzypcami i radosnymi piosenkami, którymi nas zabawiali, ciesząc się wyraźnie z naszego zainteresowania.

A w Siankach pusto - nikt na nas nie czeka. Zbici z tropu poszliśmy do kanciapy kolejarskiej w końcu peronu, gdzie pozwolono nam się przespać. Tam też spotkaliśmy kolejną część ekipy, która po drodze odwiedziła Lwów. Sielankę co jakiś czas przerywał głośnik wiszący na ścianie, który albo gadał, albo tylko odchrząkiwał, co powodowało wyjście któregoś z kolejarzy na tory. Wizyta w poczekalni dworcowej zakończyła się szybko, gdyż była ona zajęta przez cyganów, lokalną żulernię i porozbijane jajka. Trafił się tam też kolejny „drug”, tym razem historyk. Wczesnym rankiem „niehalniacy” pojechali w dalszą drogę, a my zostaliśmy oczekując ranka i zagubionej kompanii.

Rano, po umyciu się w kolejarskiej łazience (nawet woda była ciepła) poszliśmy na zarekomendowaną nam herbatkę do restauracji. Kosztowała ona 15 kopiejek, pachniała zatęchłą tygodniową szmatą do podłogi, posiadała nieopadającą zawiesinę, a na dnie centymetr cukru. Smakowała jak słodkie pomyje, a że nie było w okolicy nawet kwiatków, które możnaby podlać, została na stole, a my czym prędzej opuściliśmy lokal z pomarańczową elewacją i niebieskimi oknami. Fuj! Na trawce opodal zaczepił nas kolejny, czwarty już „drug” (trzeci na stacji z rana oferował słonecznik do łuskania), który opowiedział nam historię swojej rodziny trzy pokolenia wstecz i dwa wprzód, pokazał zdjęcia z Pikuja i ze szkoły, pamiątki po zesłaniu na Syberię i nie odczepiłby się od nas, gdybyśmy w tym momencie nie zobaczyli poszukiwanej piątki wyłażącej z krzaków. W te pędy pożegnaliśmy Ukraińca i ruszyliśmy na spotkanie. Radości nie było końca, a okazało się, że dojechali oni zgodnie z planem przez Stary Sambor do Sianek, i tu spali u gospodarza na łące.

Szczęśliwi wsiedliśmy do pociągu o drzwiach bez szyb i udaliśmy się na południe, aby przejechać niezwykle malowniczo położoną trasą kolejową, z niezliczonymi wiaduktami i tunelami z migającymi światłami, strzeżonymi przez uzbrojonych wojskowych. Ekscytująca podróż dobiegła jednak końca i oto znaleźliśmy się w Soli, u stóp Jawornika. Zaczynała się główna część wyprawy.

Nie zdziwiło nas pojawienie się kolejnego „druga”, który wskazał nam drogę. Zdziwiła nas jego zaciętość, gdy zadeklarował że pójdzie z nami na Jawornik, bo akurat ma urodziny. Uspokoiło nas jego zapewnienie że on „nie bandit”. Z braku lepszych rozwiązań poszliśmy za jego wężowym tropem zastanawiając się jak go spławić. Po kwadransie ogłosiliśmy strajk i zaczęliśmy podziwiać widoczki. po kolejnym kwadransie Ukrainiec najwyraźniej stwierdził, że nie nadajemy się do kompanii, bo sobie poszedł. I tak już spokojnie weszliśmy długim podejściem do „Domu Turysty” na Jaworniku. Tam spotkaliśmy resztę ekipy, więc po raz pierwszy byliśmy wszyscy razem. Dzień zakończył się przy ognisku, z muzyką, procentami, pamiętną przyjazną barierką i chudą krową szperającą rankiem po garach.

Ranek kazał nam wyruszyć w dalszą drogę, pozostawiając „niehalniaków” w schronisku. Szybko weszliśmy na szczyt ukraszony przekaźnikiem telewizyjnym oraz panoramą na polskie Bieszczady, a kawałek dalej - szerokim widokiem na Lutniańską Holicę, Ostrą Górę, Pikuj i Połoninę Równą, a zatem na cały region, który chcieliśmy obejść. Zejście w dolinę Luty było mocno cierniste, choć później przekonaliśmy się, że bywają gorsze. Napotkany strumyk natchnął nas do kąpieli po trudach i znojach ostatnich dni, po czym stawiliśmy się nad Lutą. Czekał nas chwiejny most z dwóch wielkich sosnowych pni i już byliśmy na miejscu nazwanym przez niektórych Jabłonkową Polaną. Był tam ongi sad, do dziś pozostały tylko łąki i zapuszczone drzewa świadczące o dawnej świetności. Przy sponiewieranej dziurawej drodze walały się zerwane gąsienice czołgowe i masa innego złomu. Okazało się jednak, że droga i tak była dobra, bo później zniknęła w ogóle. Razem z równoległą do niej linią kolejową. Ślady w dolince świadczyły, że przyrodzie wystarczyło 30 lat, by kompletnie zrujnować szlak komunikacyjny, zapewne przy pomocy kilku potężnych powodzi. Kilka godzin akrobacji doprowadziło nas 3 km na wschód. Tam znaleźliśmy całkiem słusznych rozmiarów zwalony stalowy most. Luta przypływała tutaj z północnego-wschodu, kolej przechodziła mostem na drugi brzeg, a my poszliśmy dalej wzdłuż strumienia na wschód, wygodną drogą nieco powyżej. Kolejny nocleg czekał nas na wygodnej choć zimnej łączce w zakolu potoku.

Następnego poranka ruszyliśmy dalej wzdłuż wody, a gdy dotarliśmy do murowanych fundamentów nieistniejącgo już domu, skręciliśmy drogą wzdłuż północnego dopływu strumienia. Po jakimś czasie droga odbijała w górę, a my za nią. Zaczęliśmy zdobywać Lutniańską (Alko)Holicę. Udało nam się to kilka godzin później, choć każdy nosił później przez wiele dni czerwone szramy na rękach i nogach, świadczące o gąszczu krzaków i malin, na jaki trafiliśmy. Na szczycie, podobnie jak na każdej połoninie podziwiać mogliśmy niczym niezmąconą panoramę na całą okolicę. Z rachuby czasu wynikało, że nie będzie już czasu na zdobycie Połoniny Równej, więc skierowaliśmy swoje kroki prosto na Ostrą Horę. Oczywiście znowu wleźliśmy w krzoki, ale tym razem wszyscy przezornie ubrali długie spodnie, choć upał był niemiłosierny.

Droga była kręta i zawiła, nie zawsze jednoznaczna, ale w końcu zaczęła się piąć pod górę, tym razem po ściernisku. Wreszcie padliśmy niezdolni do dalszej drogi, na jednym z nieco mniej pochyłych zakrętów. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy rozpoznanie dowiodło, że jesteśmy prawie na szczycie Połoniny Równej! Niezwykłe przyciąganie ma ta góra. Na szczyt wkroczyliśmy następnego ranka. Znaleźliśmy tam obelisk upamiętniający partyzantów z czasów wojny, krzyż ku pamięci myśliwego, który tu zakończył swoje ostanie polowanie w 1995 roku oraz wielką i ohydną bazę rakietową budowaną onegdaj dla pocisków z głowicami jądrowymi. Straszyło to to stertą żelastwa i betonu. Nie podchodziliśmy jednak bliżej, bo szwendało się po niej kilka osób, przypuszczalnie amatorów złomu. Nasza droga wiodła teraz na wschód, starym szlakiem turystycznym, widocznym jeszcze na dwóch kamieniach.

Zeszliśmy na przełęcz pod Ostrą Horą, gdzie droga skończyła się, nie po raz pierwszy zresztą. Okazało się jednak, że tak prozaiczna czynność jak wypad w krzaki za potrzebą pozwala odnaleźć właściwy szlak misternie ukryty pośród drzew. I tak niezwykle uroczym grzbietem Bigari, lekko opadającym, pośród nietkniętej ludzką ręką przyrody zeszliśmy do Zbyny. Stamtąd elegancką asfaltową drogą poszliśmy na północ, aby za mostem na Zdeniówce skręcić na drogę ku Serbowcowi. Szliśmy w strugach deszczu, pośród grzmotów burzy. W Serbowcu rozbiliśmy się obok klubu wiejskiego nieco poniżej cerkiewki, na podwórku z pięknym widokiem na majestatyczny szczyt Pikuja wznoszącego się nad wioską. Z pobliskiego sklepu, otwartego specjalnie dla nas, wykupiliśmy większość asortymentu.

Dnia kolejnego, po obejrzeniu ładnej cerkiewki, przejściu całej dłuuugiej wsi i kilku godzinach błądzenia pomiędzy potokami wyszliśmy na granicę połonin. Okolica ta jest niezwykle precyzyjnie opisana na mapie jako „ciemny las, z pośród którego widnieją TU i ÓWDZIE wsie i osady” (za: Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, 1887). Przed nami było niby krótkie podejście połoniną na grzbiet, ale upalne, całkowicie nieruchome powietrze i mocne słońce skutecznie opóźniały marsz. Grzbiet jednak osiągnęliśmy, i już pół godziny później staliśmy na szczycie Pikuja. Widok rozciągał się od polskich Bieszczadów na północy, przez doliny nad rzeką Stryj na wschodzie, majaczące w oddali ośnieżone Gorgany, takąż Połoninę Borżawę z jej Stohem na południu po zdeptane już przez nas Połoninę Równą, Holicę i Jawornik oraz niezdobytą Ostrą Horę. Spod nóg w kierunku Polski rozciągał się długi zygzak połoniny, którą przez najbliższe dwa dni mieliśmy dojść do Sianek. Na szczycie spotkaliśmy pierwszych turystów, Polaków zresztą.

Dalsza wędrówka była bardzo przyjemna, bo na grzbiecie owiewał nas przyjemny wiaterek, w dole widać było skupiska wiosek z błyszczącymi dachami cerkwi. Spokój zakłócił tylko latający nad dolinami śmigłowiec. W okolicy Nondaga zaczęły się wielkie połacie wypalonej połoniny, niby po to, by zniszczyć jagodowe krzaczki i umożliwić rośnięcie trawy dla bydlątek. Czasem za nami, a czasem przed rozlegały się grzmoty burzy. U nas świeciło słońce. Tak doszliśmy do ruin schroniska pod Ostrym Wierchem. To co z niego zostało, to fundamenty, kolumna i schody zakończone lewitującym pomostem. Tam przez chwilę porozmawialiśmy z odpoczywającymi Polakami, na grzbiecie także przemykały sylwetki turystów, my zaś rozbiliśmy namioty aby po pięknym czerwonym wieczorze zapaść w objęcia Morfeusza.

Ranek oznaczał dalszy marsz połoniną, z rosnącą w oczach Tarnicą i wielką burzą szalejącą nad nią. Tak dotarliśmy do Kińczyka Hnylskiego wyglądającego jak wielki ząb trzonowy. Stamtąd po małych perturbacjach wydostaliśmy się na przełęcz Kut aby wejść na Kruhlę i dalej ku Perejbie. Wszędzie dookoła szalały burze, na połoninie płonęły jagody i tylko u nas było sucho i spokojnie. Po drodze spotkaliśmy młodych pograniczników ukraińskich, którzy zadowolili się naszym oświadczeniem, że posiadamy paszporty, przeprosili nas za niepokojenie i oddalili się bawiąc się z okazałym wilczurem. Poszliśmy dalej na północ, częściowo doliną, a częściowo grzbietem, minęliśmy po drodze pomnik upamiętniający potyczkę Ukraińskich Strzelców Siczowych z 1914 roku i wieczorem wylądowaliśmy w Siankach na dworcu. Wieczór i noc spędziliśmy razem z „niehalniacką” połową wycieczki na podwórku u gospodarza, znanego już nam sprzed tygodnia „historyka”. Wiele było śpiewów, polskich i ukraińskich, także z udziałem gospodarza, a niektórzy dostali płyty winylowe z jego autografem i dedykacją.

Późną nocą, albo też wczesnym rankiem wsiedliśmy do pociągu, aby przez Sambor dotrzeć do Chyrowa. Ten odcinek minął bez niespodzianek, jeśli nie liczyć jazdy w zupełnie ciemnym wagonie. Było to jednak chyba normalne, bo nawet konduktorka chodziła ze spokojem, wyposażona w latarkę. W Chyrowie obkupiliśmy się za pozostałe nam hrywny (między innymi w ukraiński specyfik - wódkę z „piercem” czyli małą ostrą papryczką). Gdy poszliśmy na dworzec do odprawy czekał już tłum Ukraińców. Stanęliśmy w kolejce i dzielnie, z narażeniem życia broniliśmy się przed Ukrainkami usiłującymi przepchać się do początku kolejki, nokautując je plecakami. Potem jeszcze czekało nas przepytanie na okoliczność przewożenia broni i narkotyków oraz druga przepychanka w kolejce po stempelek. Celnik ewidentnie się nie spieszył, choć było już grubo po planowym odjeździe pociągu, a i chętnych było jeszcze wielu. Wreszcie po wnikliwej analizie struktury paszportu, trzykrotnym sprawdzeniu jego zawartości tudzież zgodności z przedkładającym i majestatycznym wbiciu kolejnej pieczątki popędziliśmy na peron.

Wewnątrz pociągu panował niezwykły ruch, bo każdy Ukrainiec chował po różnych miejscach tysiące papierosów i hektolitry wódki, ale na granicy był spokój. Kolejarze przyczepili się tylko do bezpańskiej pralki, a celnicy po niezwykle wnikliwej kontroli znaleźli wagon papierosów i litr wódki, po czym pociąg ociągając się ruszył dalej, ku Zagórzowi. Teraz sytuacja była odwrotna, i przemytnicy wyjmowali swój majątek, z między ścian, z szafek, sufitów, skrzynek od hydrauliki i siedzeń (także naszych). W ogóle wagony wydawały się niezwykle przystosowane do przekraczania granicy. Większość wyposażenia trzymała się na jednej śrubce, obicia miały specjalne nacięcia, więc przemyt nie nastręczał trudności. My zaś graliśmy w bierki dynamiczne (bo pociąg czasem szarpał).

W Polsce czym prędzej udaliśmy się do szaletu w Zagórzu na dworcu, aby doprowadzić się do stanu używalności w cywilizacji, i niedługo potem byliśmy już w Komańczy, gdzie miała odbyć się meta rajdu.

Tak oto przedstawia się historia naszej wyprawy w Bieszczady Wschodnie, do nieznanego właściwie kraju, który dzięki swej politycznej przeszłości obfituje w piękne i niezadeptane połacie czekające na ciekawskich. Dodam jeszcze, że oprócz rzeczonego wyżej opisu z „Płaju” dysponowaliśmy mapami:

Ukraina - Zakarpatska Oblast 1:200 000; Kijowska wojskowo-kartograficzna fabryka; Kijów 1999

Pikuj - Reedycja map topograficznych WIG; 1:100 000; Warszawa 2001 (PTR Kartografia 1937)

Karpaty Wschodnie, 1:300 000; Warszawa 1998 (PTR kartografia 1937)

Kurs hrywny: 1 hr = 0,90 zł, 1 USD = 5 hr (maj 2001; oczywiście dużo zależy od osoby która Tobie pieniądze wymienia)

Przykładowe ceny biletów kolejowych:

  • Krościenko - Chyrów (tam i z powrotem, ważny 4 miesiące) - 11,39 zł
  • Sambor - Stary Sambor (pospieszny) - 3,65 hr
  • Sianki - Sambor (elektriczka) - 3.10 hr
  • Sambor - Chyrów (elektriczka) - 2,02 hr
  • „Taksówka” z Chyrowa do Sambora - 25 hr

Co widział to spisał Jarek Kozianowski

<< powrót

© 2008 - 2012 Akademicki Klub Górski „Halny” Poznań